Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

czwartek, 29 grudnia 2016

Ogloszenia drobne - idioci idiotom 2/2016

Dla naszego klienta w Bredzie pilnie poszukujemy kandydatow do pracy logistycznej w branzy mody. Praca polega na zbieraniu zamowien za pomoca skanera

 Oferujemy:

atrakcyjna stawka

praca na parttime

regularne godziny pracy

czyste srodowisko pracy

Zainteresowany/a?


Branża mody... Michael Kors czeka na ciebie? ;)))
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
dla naszego klienta w ede poszukujemy kandydatuw do zbieranie zamuwien ubran zywnosci dl zwerzand tomek@.....

Kolega matury by nie zdał. Jako osoba szyjąca niezwykle zaciekawiły mnie te ubrania dla "zwerzand" :)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tu kolejne ogłoszenie drobne tego samego mistrza ortografii. Tak, tak już słyszę, że pewnie ma dysgrafię, dysleksję i inną dyskopatię. Tylko, że jest coś takiego jak sprawdzanie pisowni. 

dla naszego firmy poszukujemy pracownikuw do motarzu elementuw ukladanie materialuw prosimy o kontakt  tomek@...............nl

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Chwała na niebieskościach

Materiału po kopertowej bluzce zostało mi całkiem sporo. Pierwsza myśl o sukience z wodą padła śmiercią naturalną, bo aż tyle to materiału nie było, aby ciąć po skosie. Stanęło zatem na modelu 128 z Burdy 11/2013 - rozmiar dla konusów czyli 17.

Wykończenie pod szyją wyszło mi  stójkowate i nie jestem pewna, czy o to mi właśnie chodziło, choć na człowieku prezentuje się dobrze.

Przy szyciu tej sukienki największym kłopotem okazał się... Franek. Miejscówka na stole pod lampką była tak wygodna, że nijak nie dało się jej przepędzić. Skutecznie ograniczała i tak ograniczone miejsce na biurku dodatkowo próbując upchnąć ogon pod szyjącą maszynę.

Broń Boże nie budzić. W razie wojny lub pożaru przenieść w bezpieczne miejsce.

Każdy posiadacz kota wie, że mediacje nie pomagają, powoływanie się na przepisy BHP w miejscu pracy też nie skutkuje, a przeniesienie kota w bezpieczne miejsce mija się z celem, bo zanim właściciel wróci do maszyny, kot już leży na biurku.




Po uszyciu tej sukienki odkryłam, że pseudo overlockowy szew elastyczny dużo znosi, ale nie wytrzymuje biegu i pokonywania trzech schodów na raz w metrze :)


Psychicznie zaczynam się stabilizować. Tabletki działają. Nie ma skoków nastroju w górę czy dół. Nie ma czarnych myśli, ale i nie ma euforii. Chciałabym się popłakać, ale nie mogę. Wszystko płaskie jak holenderskie pola. Własne życie wydaje się iluzją. Niczym film oglądany w pustym kinie.
Fizycznie się nie stabilizuje. Tabletki nie działają. A raczej działać przestały. Mój przygłupi lekarz domowy ma przerwę świąteczną do stycznia, więc zapowiada się ciekawie. Uroki życia na zabitej dechami wsi. Ale nic to... Idę opychać się makowcem. To jedyna rzecz, którą przygotowałam sobie na te polskie nie w Polsce święta.

Wczoraj w ramach świątecznego obiadu będąc u znajomych obżerałam się chińszczyzną, bo mąż mojej przyjaciółki pochodzi z Kantonu. Pyszności. Można świętować i bez bigosu :)

sobota, 24 grudnia 2016

I moved

Ten, kto oglądał "The Dressmaker" wie co oznacza tytuł posta. Ten kto nie oglądał - musi obejrzeć!
Innymi słowy - czasem, żeby przestać być ofiarą wystarczy po prostu wykonać ruch. I moved.

Wesołych Świąt

Na blogach świąteczne dekoracje, świąteczne klimaty, świąteczne życzenia.

Moje święta w tym roku będą wyjątkowo smutne i samotne. Zakończony boleśnie związek, samotne święta i choroba, o której nie chcę pisać, bo ciągle łudzę się, że okaże się tragiczną pomyłką.

Mimo wszystko życzę wszystkim moim blogowym przyjaciółkom, obserwatorom i odwiedzającym tego bloga zdrowych, radosnych i pełnych magii świąt.




czwartek, 22 grudnia 2016

Big girls cry, tough girls cry...

"Tough girl in the fast lane

No time for love

No time for hate

No drama

No time for games

Tough girl whose soul aches



I'm at home, on my own

Check my phone, nothing, though

Act busy, order in

Pay TV, it's agony



I may cry, ruining my makeup

Wash away all the things you've taken

And I don't care if I don't look pretty

Big girls cry when their hearts are breaking

Big girls cry when their hearts are breaking

Big girls cry when their heart is breaking



Tough girl, I'm in pain

It's lonely at the top

Blackouts and airplanes

I still pour you a glass of champagne

Tough girl whose soul aches



I'm at home, on my own

Check my phone, nothing, though

Act busy, order in

Pay TV, it's agony



I may cry, ruining my makeup

Wash away all the things you've taken

And I don't care if I don't look pretty

Big girls cry when their hearts are breaking

Big girls cry when their hearts are breaking

Big girls cry when their hearts are breaking



I wake up, I wake up, I wake up

I wake up, I wake up, I wake up

I wake up, I wake up, I wake up

I wake up, I wake up, I wake up

I wake up alone



I may cry, ruining my makeup

Wash away all the things you've taken

And I don't care if I don't look pretty

Big girls cry when their hearts are breaking

Big girls cry when their hearts are breaking

Big girls cry when their heart is breaking"












środa, 21 grudnia 2016

Zielony jak nadzieja

Skąd się wzięło przekonanie, że zielony jest kolorem nadziei? Bo wiosną wszystko budzi się zielenią do życia? Bo zielona koniczyna? Podobno to kolor szczęścia. Dlatego stoły bilardowe i maszyny w kasynach są zielone. Podobno również nadzieja umiera ostatnia. Moja zdycha. Związek, który mnie zdewastował, codzienne nawarstwiające się problemy i nieustanne wizyty u lekarzy budzące coraz większy niepokój. Nadzieja zabijana na raty.

W niedzielę w nocy myślałam, że dostałam zawału. Potworne kołatanie serca, ból w klatce piersiowej, trudności w oddychaniu. Pogotowie, które przyjechało stwierdziło arytmię serca na tle nerwowym. Paradoks - złamane serca a wali jak opętane. Dostałam zastrzyk. Kołatanie ustało, rana została. Choć z drugiej strony, kiedy myśli się, że się umiera wszystkie sprawy wyglądają inaczej.
Ale dosyć tych smutków. Miało być o zielonym swetrze. Powstał już jakiś czas temu, ale okoliczności nie sprzyjały pisaniu i robieniu fotek.

Zajawka swetra lekko vintagowego już była. Oczywiście, moja wersja nie jest identyczna jak sweter ze zdjęcia. Samodzielność kombinowania i satysfakcja z rozkminiania wzoru ze zdjecia (choć powiedzmy sobie szczerze, że nie był on jakiś wybitne skomplikowany) rekompensuje rozbieżności z oryginałem. Wiązadło mogłoby być lepsze. Ale jak to mówią... nobody's perfect.

Włóczka - alpaca brushed silk, kolor 11. Robiony na drutach nr 6, mankiety i wiązanie nr 5. Sweter robiony od góry. Zużycie -3 i pół motka.

Zdjęcia byle jakie. Do wiosny (tej zielonej) pewnie lepszych nie będzie. "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?" Depresja?







Sweter wyjęty z szafy, więc z lekka wymięty :)


I na koniec Sia (ostatnio moja ulubiona) kompatybilna nastrojem i tekstem:


czwartek, 15 grudnia 2016

Wracam, ale nic nie obiecuję.

Trochę mnie nie było. Różne, łagodnie mówiąc problemy życiowe i dziwne sytuacje spowodowały, że musiałam zniknąć z pola widzenie kilku osób.

Ostatni związek z facetem skończył się w sposób dramatyczny i okrutny. Kolejny facet, który okazał się super szczurem, jak powiedziałaby Holly Golightly. Ten, okazał się dosłownym szczurem, bo wyprowadził się uciekając jak ten  gryzoń zostawiając jeno karteczkę na stole. Wybebeszył mnie emocjonalnie do tego stopnia, że wylądowałam u lekarza wyczerpana fizycznie i psychicznie kończąc na silnych psychotropach. Zawsze myślałam, że jestem silna i ze wszystkim dam sobie radę sama. Okazało się jednak, że nagromadzenie traumatycznych wydarzeń w ciągu ostatnich lat po prostu mnie przerosło. Do tego doszły problemy ze zdrowiem.
Trafiłam na lekarza, który uświadomił mi, że twardziele z GROM-u po traumatycznych misjach i przeżytych masakrach też myśleli, że dadzą sobie radę sami, a potem wystarczył rozjechany przy drodze pies by człowiek się dokumentnie posypał. Czas nie zawsze, jak widać działa na naszą korzyść, a każdy z nas ma określoną pojemność stresu do udźwignięcia.

Długo biłam się z myślami czy tu wracać. Fakt, że zhakował mojego maila (facet, a nie lekarz) sprawił, że dostałam obsesji bycia inwigilowaną i śledzoną w necie na każdym kroku. Po pewnych modyfikacjach ochrony prywatności zdecydowałam się jednak wrócić. Wiele postów nadal z nim się kojarzy, łączy i boli, ale nie będę usuwać połowy bloga tylko ze względu na bolesne skojarzenia.  Blog zawsze był odskocznią od rzeczywistości, a pisanie stanowi swego rodzaju terapię. Mam nadzieję, że w obecnej sytuacji również mi pomoże.

Nie obiecuję, że szybko wrócę do normalnego trybu życia,  pisania,  szycia, dziergania, decoupagu, ale mam nadzieję, że nawet po tym tsunami w końcu wyjdzie słońce. Jeszcze się nie poddaję.



poniedziałek, 3 października 2016


Mgłabym powiedzieć, że mnie to nie dotyczy, bo w Polsce nie mieszkam i mieszkać nie będę (tak mi dopomóż Bóg). Ale... No właśnie. Nawet będąc daleko, nawet będąc "bezpieczna", nawet nie tkwiąc w tym szaleństwie i tak czuję się tak jakby te czarne łapska wyciągły się po mnie.
Więc choć tak wirtualnie i mentalnie łączę się z polskimi kobietami.

środa, 10 sierpnia 2016

Na zielonej łące raz dwa trzy.

Zakochana w alpace brushed silk dziergam kolejny piórkowy sweter. Tym razem inspiracji dostarczyła mi Intensywnie Kreatywna wrzucając razu pewnego w swym cyklicznym poście "znalezione na" taki oto sweterek.
Zapałałam chęcią posiadania podobnego. I tak oto z soczyście zielonej włóczki dzierga się mozolnie z braku czasu coś, co w zamierzeniu ma być do owego swetra podobne. Co wyjdzie, to się okaże. Korzystać z gotowych wzorów nie lubię. To trochę jak z Burdą. Opisy często są dla mnie niezrozumiałe i męczące. Ot, taka ułomność.
Mam lekką zagwozdkę jak zrobić plisę z wiązaniem, ale będę kombinować.  Może nie wyjdzie identycznie i idealnie, ale satysfakcja z samodzielnego rozgryzienia będzie większa. A jak nie wyjdzie, to zawsze mogę spruć i zrobić normalny dekolt. No stress.

Jak widać Franek też kocha alpakę.

No, to taki post samomotywujący :)

sobota, 6 sierpnia 2016

Scenki z życia holenderskiej biurwy czyli welcome in Mordor_3

Telefon.
- Melduję, że już skończyłem pracę. Może Pani wysłać kierowcę.
Bożeee... Tiesto, to ty? - myślę sobie. Po chwili wracam do rzeczywistości.
- A Pan to kto, bo się Pan nie przedstawił. Pada nazwisko. Uprzejmie informuję, że Pan ma niecałe dwa kilometry z pracy do domu, więc kierowcy wysyłać do niego nie będę. Może dojść na piechotę.
- Ale ja nie trafię - pada odpowiedź.
- Razem z Panem pracuje przynajmniej 10 osób mieszkających koło Pana. Niech Pan z nimi wróci.
Za godzinę telefon.
- Melduję, że już jestem w domu. Nie musi Pani jutro rano kierowcy wysyłać, bo trafię do pracy.
O jak miło... Limuzynę zatrzymam dla kogoś innego.


Podliczam godziny pracy w lipcu. Ponad 200. Zapłacone za 160. Idę do szefów na rozmowę z grzecznym pytaniem jak to będzie wypłacone. Najpierw się migają, że muszą pomyśleć. Mają dać odpowiedź za kilka dni. Po owych kilku dniach informują, że... nadgodzin nie zapłacą, bo nikomu nie płacą i mam je potraktować jako... inwestycję w przyszłość, siebie i rozwój firmy. Dawno się tak nie ubawiłam. Żałuję tylko, że nie nagrałam rozmowy. Byłaby hitem youtube.Co nie zmienia faktu, że nie lubię jak ktoś nie ma szacunku dla mojej inteligencji, używając nieudolnych motywacji vel manipulacji. Gdybym chciała pracować jako wolontariusz poszłabym do schroniska dla zwierząt a inwestować w siebie wolę idąc na kurs językowy lub kroju i szycia.
Ale usłyszałam, że cenią moją pracę, są ze mnie zadowoleni, cenią moje zdolności administracyjne i chcieliby żebym została w firmie jak najdłużej i nie chcieliby mnie stracić. Gryzę się w język by nie parsknąć śmiechem, bo  stają mi przed oczami brazylijskie seriale, w których Hortensjo mówi do Izaury, że nie chce jej stracić a potem idzie dymać inną niewiastę.
A potem pada pytanie:
- A jak ci się podoba praca? Jesteś z niej zadowolona? Czytaj - w pytaniu zawarta jest odpowiedź.
Mam ochotę powiedzieć, że musiałabym być chora umysłowo, żeby lubić użeranie się elementem o inteligencji pantofelka (przepraszam wszystkie organizmy jednokomórkowe jeśli poczuły się urażone), pracę za free w każdą sobotę i rozmowy z niektórymi chamskimi klientami, którzy mają zwyczaj mówić o nas "kut" w wolnym tłumaczeniu "głupia pizda". Ale znowu gryzę się w język. Auuuć... I mówię:
- Pracuję dla pieniędzy. To nie jest hobby ani praca moich marzeń.
Konsternacja. Oj, nie tego się spodziewali.
- Ale mamy nadzieję, że nie szukasz innej pracy.
Znowu gryzę się w język i odpowiadam.
- Jak Michael Kors zadzwoni, to nie odmówię.
- Kto to jest Michael Kors?
 Język mi już puchnie, bo znowu się w niego ugryzłam.
- Projektant.
- Chcesz być projektantem?
- Nie, rekruterem.
- Ale tylko Michael Kors?
Zabawę mimo pogryzionego jęzora mam coraz lepszą, więc mówię:
- Nooo... jak Dior zadzwoni albo Balanciaga to też nie odmówię. Nie dodaję, że obaj nie żyją.
Konsternacja.
Dla zatkania i ułagodzenia dostaję wolną sobotę. Pierwszą od dwóch miechów. Jak miło.
Czy czuję się zmotywowana? Oczywiście. Do szukania innej pracy.



czwartek, 28 lipca 2016

Tej firmy nie polecam DPD


Zamawiam kosmetyki z polskiego sklepu. Przesyłka powinna być następnego dnia. Nie ma. Kolejnego też nie. I następnego również. Pierwsze co mi przychodzi do głowy, że skoro to polski sklep to pewnie jacyś oszuści. W końcu piszę do tego sklepu kiedy dostanę paczkę. Odpisują, że przesyłka jest dostarczona. Do sąsiada. Debilowaty kurier nie zostawił awiza. Mogłam sobie tak czekać do usranej śmierci.

Z braku czasu na bieganie po sklepach moje ukochane perfumy zamówiłam przez internet. Przesyłka powinna być dostarczona w poniedziałek 26 lipca. Ponieważ musiałam wyjść z domu, a kuriera nie było sprawdzam po powrocie do domu stan przesyłki. Okazuje się, że została dostarczona. Tyle, że w domu ani paczki, ani awizo. Myślę, że pewnie ten debil znowu zostawił paczkę u sąsiada. Tylko u którego? Mam biegać po całej wsi i pytać od drzwi do drzwi? Piszę do customer service DPD. Dostaję odpowiedź, że... kurier w ogóle paczki nie dostarczył i przywiezie ją następnego dnia.
Następnego dnia patrz jak wyżej - ani paczki, ani informacji. Szlafia mnie trag, bo na stronie widzę, że paczkę odebrałam i podpisałam. Wysyłam mail do sklepu oraz do DPD z informacją, że przesyłki nadal nie ma, a używanie mojego nazwiska i podpisu to przestępstwo i wygląda na świadome działanie przestępcze a nie pomyłkę i jeśli nie wyjaśnią sprawy czyli nie dostanę zakupionego towaru to zawiadomię policję. Po takiej reakcji, dziś po powrocie do domu paczka się cudownie znalazła. Bez informacji ze strony customer service, bez słowa przepraszamy. Gdzie była? A to kolejna ciekawostka. Debil zostawił ją... na dworze, przed domem na kontenerze na śmieci. Lenistwo? Głupota? Brak szacunku dla klienta i jego dóbr. Wszystko na raz.

Następnym razem jak będę coś zamawiać to najpierw sprawdzę czy wysyłają przez DPD czy jakąś cywilizowaną firmę. I Wam też to radzę.

niedziela, 24 lipca 2016

Scenki z życia holenderskiej biurwy czyli welcome in Mordor_2

Telefon.
Facet pyta o swój adres. Już mnie to nie dziwi. Sprawdzam, zaczynam podawać, a ten mi na to, żebym to policjantowi powiedziała, bo go zatrzymali. Też mnie to nie dziwi. Podaję miłemu policjantowi adres niemiłego pracownika. Przedstawiciel władzy pyta czy mogę tłumaczyć. Zaczyna się jak w amerykańskim filmie od informacji, że typ na pytanie odpowiadać nie musi i może skontaktować się z adwokatem. Zabił kogoś - myślę sobie. Też mnie to nie dziwi. Okazuje się, że TYLKO skalał się polską cechą narodową czyli popijaniem sobie pifka w miejscu publicznym. Zupełnie mnie to nie dziwi.


Podchodzę do okienka, gdzie czeka interesantka.
- Nu, ja nie połucziła sms-ku..... - zaczyna niewiasta świecąc złotymi zębami. Nie próbuję zrozumieć co ma dalej do powiedzenia. Pytam czy mówi po angielsku, holendersku ewentualnie po polsku, bo ja po rosyjsku nie mówię. Głaza jej się rozrzeszają podobnie jak otwarta złotozębna paszcza. W końcu wzrusza ramionami i idzie precz. I dobrze.


Telefon.
- Proszę Pani, ja już od godziny jeżdżę i nie wiem jak dojechać do domu!!!
- A gdzie Pani jest?
- Nie wiem.
- Przykro mi, ale nie jestem nawigacją satelitarną i Pani nie pomogę.

Telefon.
- Dzień dobry, ja jutro jadę do firmy X i jestem kierowcą. Czy ktoś ze mną pojedzie? Bo mam nawigację, ale nie wiem czy trafię.
Żesz kuźwa brzmi jak humor z zeszytów szkolnych?


Kandydat do pracy. Dostaje stosowny formularz, kseruję jego dokumenty. Sprawdzam wypełniony druk. Brak maila, telefonu, adresu.
- Może Pan wpisać maila? Informacje o wypłatach wysyłamy tylko mailem.
- Nie mam.
- Brakuje numeru konta bankowego. Nie wypłacamy gotówki, tylko przelewy.
- Nie mam.
- Proszę też wpisać numer telefonu.
- Nie mam.  Sprzedałem, żeby wyjechać do Holandii.
- Gdzie Pan mieszka?
- Nigdzie. Kolega mnie wystawił.
Może powinnam mu wierzyć. Może powinnam mieć choć trochę empatii. Może mówi prawdę, a może sprzedał telefon, żeby mieć na działkę. Kierowanie się empatią do tej pory sprowadzało tylko problemy. Nie ma już we mnie empatii. Tylko czemu przez kolejne dni zastanawiam się, co z tym człowiekiem się dzieje? Niech to wszystko szlag trafi.

sobota, 16 lipca 2016

Scenki z życia holenderskiej biurwy czyli welcome in Mordor.

Telefon.
- Proszę pani, jaki ja mam numer telefonu?
- Jak pan go nie zna, to skąd ja mam go znać?
- A co? Nie wyświeta się pani?
- To telefon stacjonarny. Nie, nie wyświetla.
-  To ja wyślę pani sms-a.
- Bardzo proszę. Na telefon stacjonarny na pewno dojdzie.


Telefon. Dzwoni kobieta, z którą koleżanka wcześniej już cztery razy rozmawiała tłumacząc jej sprawę. Bełkotliwym głosem mówi:
- Chceeem rosssamawiaac sss paaniaa X.
- Nie ma jej, już wyszła.
Wstawiona niewiasta (a co sssse będzie żałować, w końcu jest sobota) niezrażona domaga się rozmowy z koleżanką i nie dociera do niej, że ma zadzwonić w poniedziałek. W końcu rzuca:
- Aaaaa ja ssss paaaniaaa nieee beeedee rooosmawiac, bo paani jest nieekompeeeteeenta.
- No, skoro nie jestem kompetentna to faktycznie nie ma sensu rozmawiać. Udanego łykendu. Do widzenia.


niedziela, 19 czerwca 2016

Skończony prostak o wadze piórkowej.

Wbrew podejrzeniom nie będzie to post o ex Szefuniu Knurzej Twarzy nie mylić z Centurionem Szczurzą Śmiercią.
Miał być zwykły, prosty do bólu i szybki w robieniu sweter. Zrobił się dosyć szybko, bo w 5 dni. Z tego 2 dni dla kadłubka bynajmniej nie Wincentego, a reszta na rękawy i zdublowane plisy.  Turbo doładowaniu pomogła wysoka mizialność włóczki oraz niemiłościwie nam panująca brzydka pogoda w Holandii. Sweter zadebiutował w Belgii, ale w zdjęciowym wyścigu przegrał z okolicznościami przyrody.

Miłość do tej wełenki jeszcze mi nie przeszła. Rzekłabym, że wzrasta z każdym dzierganym oczkiem. Co nie znaczy, że jestem całkiem zadowolona. Z siebie nie jestem zadowolona.
Sweter z założenia miał być prosty jak cep. W tej historii za cepa mogę robić jedynie ja.
Mankiety bez ściągaczy miały się wywijać. Nie wywijają. Dzierganie od góry lubię i nie lubię. Owszem nie ma szycia,  raglanowe rękawy wyglądają efektownie, plusem jest też kontrolowanie ilości wełny, ale ciągle jeszcze nie widzę przy tym dzierganiu efektu finalnego i stąd rozjazdy wizji z rzeczywistością oraz błędy. A ja nie lubię robić błędów.
Rękawy robione magic loopem doprowadziły mnie do szału. W pierwszym mimo, że dociągałam włóczkę (a przynajmniej takie miałam wrażenie) zrobiły się po magloopiczne dziury, czy raczej rozciągnięte oczka. Drugi rękaw zatem w obsesji prześwitów dziergałam tak ściśle, że miałam  problem z przesuwaniem oczek na drucie. A dziury i tak się pojawiły. O tym, że tak różne dzierganie wpłynęło na różny wygląd rękawów pisać nie muszę. Na szczęście hasło "przyjdzie woda i wyrówna" pomogło (trzymajmy się tej wersji).
Wniosek - każda włóczka jest inna i zrobienie próbki nie daje pełni jej obrazu a atrakcje i tak pojawią się w trakcie pracy. Za każdym razem inne. Coby się nie nudzić i mieć o czym pisać.

Prawa strona swetra. 

Prawa strona i wywinięte zdublowane mankiety.

Lewa strona prostaka.

Włóczka - alpaca silk brushed kolor paars znaczy się śliwka. Na sweter zużyłam 4 kłębki. Robiąc sweter do linii bioder i z normalnymi rękawami a nie w wersji dla ciepłoluba z sierocińca sprężyłabym się może w 3. Druty nr 5.  Końcówki swetra co to nie chciały się wywijać przerobiłam na ściągacze/plisy w opcji dubble knitting. Jak się uprę to sweter na obydwie strony mogę nosić. Choć jak się znam, to upierać się nie będę. Przy tej włóczce, magicznych loopach oraz dubble knitting pożałowałam, że nie kupiłam knitpro z drewnianymi drutami. Pewnie zmiejszyłoby to ślizgawkę na drutach.

Historia z życia dziergającej (nie odważę się nazwać dziewiarką):
Dzwoni telefon, a że czekałam na ważną rozmowę, to zrywam się z sofy i lecę do biurka.
Z włóczką lecę, ze swetrem lecę, z drutami lecę. O raaany, na druty lecę...
I tu w głowie wyświetla mi się komunikat: o jak dobrze, że drewnianych nie kupiłam.

Uprzedzając pytania - drutom nic się nie stało, swetrowi nic się nie stało, telefon odebrałam (też mu się nic nie stało), strat w ludziach prócz złamanego do trzewi paznokcia nie odnotowano.  Można dziergać następnego pierzastego. A propos na drutach i na Loli obecnie:

Bzowa babuleńka

Zielony piórkowy.
Jeśli chodzi o bzową babuleńkę to chodzi mi po głowie wstawienie zamka zamiast planowanej plisy, która może zaburzyć wzór na froncie. Najlepiej krytygo.  Tylko nie wiem czy istnieje coś takiego jak kryty zamek rozdzielczy. Nie miała baba kłopotu, zmieniła koncepcję.

piątek, 27 maja 2016

Miłość od pierwszego dotyku

Drogą kupna, korzystając z Dropsowej promocji  nabyłam sobie 4  kolory włóczki Alpaca Silk Brushed. Już na zdjęciach kolory powaliły mnie na kolana. Na żywo... z kolan jeszcze się nie podniosłam.
Tuż po otworzeniu i rozpakowaniu pudełka rzuciłam się do dziergania próbki. Boże Ty mój... Wełna mięciutka, milutka, leciuteńka jak piórko, cieplusia i  szybko przybiera... Kolory cudnie intensywne, soczyste i dzięki odpowiedniemu nasyceniu pozwalające łączyć się ze sobą przy nawet wydawałoby się szalonych kombinacjach. Ideał na kontrastowej zimy. O ile nie będzie niespodzianek przy docelowym dzierganiu to jawi się jako włóczka idealna, ale jak to mówią... nie mów hop dopóki nie zblokujesz. A propos - przy praniu próbka wyciągnęła się jak guma i skóra mi scierpła jak widziałam jakie rozmiary przybiera. Jednak po odciśnięciu, uformowaniu i wysuszeniu gabaryty wróciły do normy.
Miłością do włóczki zapałał też Franek. Jak tylko dopadła kłębuszka rozpoczęła przymilanie się do niego i lizanie.

W ramach urodzinowych szaleństw zakupiłam też sobie startowy zestaw Knitpro Nova Metal w składzie druty: 4, 5 i 6 mm, żyłki 60, 80 i 100 cm oraz kluczyki i końcówki do drutów. Czytałam się, że druty mają ostre końcówki i nie ukrywam, że trochę się tego obawiałam. Już widziałam przy moim szczęściu i talencie te palce a potem udziergi ociekające krwią. A tu niespodzianka i zaskoczenie, bo rzekłabym, że jak dla mnie to wprost przeciwnie są one tępe. Na porządną opinię i recenzję będzie jeszcze czas po porządnym ich przetestowaniu.
Z myślą o zakupie dobrych  drutów biłam się od jakiegoś już czasu. Tanie nie są. Jednak po tym jak w jednym z  tanich drutów żyłka odpadła radośnie prując oczka robótki, a ja zostałam z drutem w garści, zdziwioną gębą  i robótką do prucia decyzja została podjęta. Już widzę różnicę w żyłce. Knitpro ma żyłki bardziej elastyczne. Żyłka w starych drutach tworzyła magic loop samoistnie - sztywna pętla utrudniała przesuwanie oczek a czasem nawet je deformowała. O atrakcji rozplątywania tej magicznej pętelki nie wspomnę, bo wtedy marzyła mi się trzecia ręka.

A oto moje najnowsze skarby:
Zdjęcia nie oddają urody tej wełny. Jeśli ktoś lubi takie mizialne włóczki niech pędzi do sklepów. Promocja do końca maja.
Szary 03, Zielony 11, Śliwka 09, Violet (tak stoi holenderska nazwa, wg mnie to amarant) 10.


A to jako komentarz do wypowiedzi, którą jak pamiętacie kiedyś usłyszałam. Czyżby nie tylko mnie takimi komentarzami raczono? :)

środa, 25 maja 2016

Z życia rekrutera czyli Mickiewicz na emigracji


Kandydat do pracy umówiony na rozmowę nie raczył przyjechać, ani zawiadomić, że go nie będzie. Rekruter dzwoni. Kandydat stwierdza radośnie, że nie przyjedzie, bo ma coś innego do roboty.
Knurzy ryj*, nazywany też szefem czerwienieje na tłustej gębie i wrzeszczy na rekrutera:
- I co masz zamiar z tym zrobić? Noooo... Cooo?? Jak to naprawisz? Jak???
Rekruter stoi i patrzy, bo cóż na takie dictum aterbum rzec może.
- Cooo?? Nie rozumiesz co mówię?? - drze się coraz bardziej świński ryj -  Może w ogóle tą firmę zamknijmy!
Pomysł niezły, ale rekruter milczy i w głowie tłucze mu się natrętnie tylko jedno Adasiowe zdanie: "ale zemsta choć leniwa, nagna cię kiedyś w me sieci"**.


Świński ryj zarządził wprowadzanie danych personalnych do systemu. Program ma różne możliwości, szukanie po wieku, znajomości języków, doświadczeniu, ale wyszukiwania po nazwisku czy imieniu nie ma. A to feler, westchnął rekruter.  Jest lista alfabetyczna. Przewijana. No i właśnie. Rekruter wprawadza dane pracowników w porządku - nazwisko a potem imię. Świński ryj każe wszystko poprawić, bo ma własną koncepcję - najpierw imię potem nazwisko. Taką ma wizję. Świńską.
"Słuchaj, dzieweczko!
– Ona nie słucha."***
Krnąbrna dzieweczka stwierdza:
- Ale to utrudni wyszukiwanie, bo nie dość, że trzeba znać imię pracownika, to potem odszukać go wśród  Adasiów, Bartków, Karolów, żeby dotrzeć do Zdzisława. To nielogiczne.
I tu pada niepodważalna riposta świńskiego ryja:
- Ale ja jestem szefem.




Na koniec, dla oczyszczenia  tej atmosfery rodem z chlewa element niezwiązany z tematem. Coś dla szyjących kociar:



* za określenie przepraszam wszystkie bogu ducha udomowione parzystokopytne ssaki z rodziny Sus scrofa.
**Adaśko Mickiewicz - sparafrazowany cytat ze łba wzięty, a z Pani Twardowskiej pochodzący.
***ww. Adaśko - ballada Romantyczność - cytat jako wyżej z głowy. 


Pana profesora J.C. przepraszam za bylejakość powyższych przypisów. Się uwstęczniłam i dostosowałam. Ze świniami przystajesz przepisami nie stajesz. 

niedziela, 8 maja 2016

Kacza sprawa

Wreszcie nastało ciepło, które mnie satysfakcjonuje. Całe dnie spędzam zatem na dworze. W piątek - szwendactwo po lesie, a wieczorem pierwszy w tym roku grill. Konsumpcję zakłóciły dźwięki dochodzące z ogrodu sąsiada. Czyżby sprawił sobie kury? Dziwne, bo niby to wieś, ale jakoś nikt tu hodowli domowych nie uskutecznia. Jego ogródek - jego kury, mój hałas.
Po jakimś czasie w szparze drewnianego płotu pojawił się kaczy dziób. Kaczy dzióbek dokładnie. No dziwne. Sprowadziłam się do parteru, ległam na kamieniach i przez szparę dziobem w dziób obserwowałam pierzastego malucha. Okazało się, że jest ich więcej. Cała rodzina - kacza mama i dziewięć maluchów. Co kaczki robiły w ogrodzie sąsiada z dala od wody - nie mam zielonego pojęcia, ale pomna wcześniejszych ptasich doświadczeń nie specjalnie się dziwiłam. Ogródek na naturalne środowisko dzikich kaczek wydawał mi się mało prawdopodobny. Matka mogła przylecieć, ale jak te maluchy tu dotuptały?
Sąsiadów w domu nie było. Skakanie przez płot w ramach akcji ratunkowych odrzuciłam od razu. Kto wie, może sąsiad kaczki "w niewolę trafił" i trzyma je tam specjalnie. Nigdy nic nie wiadomo.
Jak się pojawił to cała sąsiedzka rodzina pozachwycała się kaczą rodziną z wysokości i z daleka czyli z tarasu. Coby ptactwu dać wodę, ale coś z nimi zrobić na to nie wpadli.

Cudownego sobotniego ranka jedząc śniadanie w ogródku odkryłam, że kacza rodzina pojawiła się u mnie z wizytą. Nalałam wody to poidła dla ptaków. Ptactwo rzuciło się na wodę łapczywie. Niektóre maluchy potraktowały naczynie jako basen i całe się tam załadowały. Słodkie i zabawne. Śmiesznie kolebiące się na małych nóżkach i niezdarnie przemieszczające. Można tak się gapić godzinami, co nie zmieni faktu, że jedno poidło rzeki nie czyni.

Zdjęcia byle jakie, ale nie chciałam straszyć pierzastej familii podchodząc za blisko. I tak mieli wystarczająco stresów.


Po krótkiej naradzie powstał plan ratunkowy. Koc zarzucony na matkę pozwolił złapać ją i ulokować w Frankowym transporterze. Pozostało wyłapanie maluchów. Wbrew pozorom małe kacze nóżki potrafią przemieszczać się z zadziwiającą prędkością. Na szczęście udało się wszystkie wyłapać i umieścić w transporterze razem z matką. Potem już łatwizna - przetrasportowanie rodziny z dala od wsi, nad kanał, gdzie mogą sobie pływać do woli podziwiając piękne okoliczności przyrody i wiatraki.
W takim środowisku kaczki powinny być szczęśliwe i bezpieczne. Zdjęcie ze strony http://www.molendatabase.nl/ 

I tak oto po raz kolejny po Snipie i nielotnym gołębiopodobnym uskuteczniałam ptasią akcję ratunkową. Ciekawa jestem co będzie dalej, bo mam przeczucie, że ciąg dalszy nastąpi.

Życzę słonecznego dnia, a ja ruszam na wycieczkę do lasu.

czwartek, 5 maja 2016

Heretyczka?

Niedawno spotkałam się gdzieś z określeniem "dzierganie po heretycku". Drążąc temat trafiłam na filmik, w którym pewna Pani anemicznym a zblazowanym głosem mętnie tłumaczyła różnicę między dzierganiem po heretycku a tym jedynie słusznym.
Powiem szczerze a brutalnie, że olałam te wywody. Zapewne jak wiele z innych "dziergaczek" nauczyłam się robić na drutach od mojej mamy, a ona od swojej, a moja babcia pewnie od swojej mamy i tak zapewne od pokoleń. Nie wiem czy dziergam po heretycku czy po szwedzku, angielsku czy chińsku. Wolę twierdzić, że dziergam... tradycyjnie.
Wydaje mi się, że obecnie wszystko musi być nazwane, określone, a potem ściśle sklasyfikowane i ocenione.

Przypomina mi to moją historię z... frytkami. Od zawsze, jak sięgnę pamięcią jadałam je z majonezem. Mieszkając w Polsce powszechne polewanie ich ketchupem nigdy mi nie odpowiadało. Prośby o majonez zamiast ketchupu w miejscach, gdzie serwowano frytki najłagodniej mówiąc spotykały się z wyrazem zdziwienia. I tak sobie żyłam ze świadomością, że znowu robię za dziwoląga. W tym przeświadczeniu żyłabym do dziś gdyby nie emigracja do Holandii, gdzie dziwnym trafem frytki z majonezem jedzą wszyscy i nikomu do głowy nie przychodzi, żeby traktować je substancją pomidoropodobną, a jak przychodzi to widać, że nie tubylec. Notabene frytki wymyślone zostały w Belgii, gdzie jada się je z majonezem, a nie z ketchupem! Śmiem zatem twierdzić, że to ja byłam bliska "oryginału" i "normalna" niż zamerykanizowana ketchupowa wersja.

Niech każdy je sobie  frytki z czym lubi. Jak by ktoś miał ochotę z miodem to jego wola, o ile mu to smakuje i nie wciska tego komuś innemu. Niech sobie każdy dzierga tak jak umie i lubi byle był zadowolony z końcowego efektu. Niech sobie każdy wierzy lub nie wierzy w co chce, dopóki jest to jego prywatna sprawa, a nie jedynie słuszna opcja wmuszana wszystkim przy pomocy ognia i miecza. I niech sobie każdy żyje tak jak chce nie wciskając się z zabłoconymi gumiakami w cudze życie.


Ze szczególną dedykacją dla wszystkich, którzy uważają hand made dla ludzi starych i upośledzonych umysłowo. 

czwartek, 21 kwietnia 2016

Wiosna wrzosami się zaczyna

Nie będzie to wpis o anomaliach biologicznych. Przynajmniej nie tylko. Choć ilość zwierza dzikiego w postaci ptactwa wszelkiej maści, wielkości i dźwiękotwórstwa w tym roku jest wyjątkowo obfitująca. Jeden taki wróblopodobny świergolił mi dzisiaj nad głową tak głośno, że dziergając w ogródku nie mogłam się skupić na liczeniu oczek. Obawiam się, że to moja wina - pasłam pierzastych zimą ziarenkami, to teraz mam koncerty na żywo. Mały był tak ruchliwy, że zdjęcia mu zrobić nijak nie dałam rady. 
Ten za to kolega, ulokował się na szczycie ściętego drzewa i robił za pomnik. Bardzo mi przypomina ptaka odtransportowanego przez pogotowie weterynaryjne. Jeśli to ten sam, to nie wiem czy wrócił w podzięce za ratunek czy może wprost przeciwnie - jakiś revange szykuje. 

Pętają mi się też stada motyli w ogrodzie, ale to już nie moja zasługa, bo niczym (przynajmniej świadomie) towarzystwa nie dokarmiałam. Biegam zatem po ogródku próbując przekonać całą tą mobilną kompanię do pozowania. Z marnym skutkiem.
Dobra, dobra, dosyć o faunie. Bohaterem dzisiejszego wiosennego wrzosowiska ma być wrzosowy zwyklak. W krócie - WZ. 

Włóczka boucle melanżowa. Przywleczona z polskich pudeł. Straszny ślizgacz. Na jednej uchowała się metka, a na niej: Himalaya el örgü iplikleri Laila 100% Soft Acrylic. Cokolwiek to znaczy. 

Naszyjnik zpaghetti też się przyplątał.


Korzystając z pogody Lola ruszyła do ogrodu. 

Bluzeczka taliowana, choć przez pasek pewnie tego nie widać.




Towarzystwa WZ dotrzymuje pasek zrobiony z krawata oraz torebka, którą widzieliście jako pierwszą z mojej fioletowej gorączki. Życie zweryfikowało jej wygląd. Rączki okazały się za małe i  niewygodne jak na taką ciężką torebkę (eeeh... zpaghetti). Dorobiłam też zapięcie na guzik, bo choć w środku jest  kieszonka  na zamek, to nie zawsze bieganie z rozchełstaną torebką jest wskazane. Rączka, pętelka, a nawet guzik robione metodą i-cord, którą pokochałam. Przypuszczam, że to nie koniec zmian torebki. Myślę o dodatkowych zapięciach magnetycznych i rozważam los kokardek. Na razie jest jak jest. To jest urok samoróbek - zawsze można coś zmodyfikować.


Zbliżenie na pasek  z krawta. 



Torebka zdecydowanie lepiej prezentuje się z zawartością.  Pusta wisi jakoś smętnie. 



Gdyby kogoś ciekawiło zrobienie takiego guzika to proszę bardzo - zdjęcie po(d)glądowe. Mimo specjalizacji nauczycielskiej talentu do tłumaczenia nie mam, więc jeśli kogoś interesowałoby takie rozwiązanie to pytajcie.



Guzik - samodziergacz. W słoikach z guzikami nie znalazłam odpowiedniego (jak zwykle), więc go sobie zrobiłam sama.

Dziergamy sobie I-cordem tyle oczek, aby dzianina pokryła na szerokość nasz guzik. Nitki nieprzerabianej nie zaciskamy za mocno. Po przerobieniu wystarczającej ilości rzędów wsuwamy guzik z tyłu robótki. Zakańczamy dziergadło i włóczką zszywamy guzik ściągając dosyć mocno.



Obawiam się, że to nie koniec fioletowej gorączki, bo kolejny wrzosowy sweterek się dzierga. W szafie leżakuje też śliwowy materiał, który nadal mi się podoba (choć przyznaję, że coraz mniej), ale nie mam pomysłu cóż użytkowego mogłabym z niego uszyć, żeby nie wyglądać jak szafa trzydwiowa z lustrem. To coś jak tiul z naszytymi wstążkowymi kwiatami. Jakieś pomysły?


 



Na koniec dorzucam fotki mojej "futrzanej pomocy" dzielnie asystującej przy dzierganiu WZ.




środa, 13 kwietnia 2016

Słowa kluczowe 2016_1



Z trudem uzbierana bida z nędzą:

  • łapanie drobiu za granicą 
  • mazsyna. do. rosmieza
  • projekt zamku
  • wykrój maski zapaśniczej werstling

Coby pusto nie było historyjka z życia wzięta. Jeszcze ciepła z dnia dzisiejszego.
Rozmowa telefoniczna rekrutera z kandydatem do pracy:
- A jak jest u Pana ze znajomością języka holenderskiego?
- Noooo... troglodytą nie jestem, ale się dogaduję.


Starałam się nie śmiać. Na prawdę się starałam! I teraz już chyba wiem co to jest "mazsyna. do. rosmieza". To śmiesznego wieczoru Państwu życzę.

środa, 23 marca 2016

O zdradzie, szyciu, miłości i ziemskim przyciąganiu.

Nie będę pisać o moim kolejnym wypadku. Nie będę pisać o tzw. pozytywnym myśleniu. Nawet nie zrobię wykładu z fizyki tłumacząc siłę grawitacji. Ot, historia jak co dzień. Poszłam sobie do sklepu zaopatrzyć się w towary pierwszej wielkanocnej potrzeby czyli żwirek dla kota i jajka. Snułam się smętnie po tym sklepie, gdy pod moje nogi sfrunęła gazeta. Sfrunęła, to podniosłam. Jak podniosłam to się jej przyjrzałam. Knipmode*. W pierwszym odruchu chciałam grzecznie odłożyć na półkę, bo ostatnimi czasy żurnale z wykrojami serwują takie zmory, że od miesiący żadnego nie kupiłam. Pewnie bym tak uczyniła gdyby po oczach nie uderzył mnie napis "vintage looks" i niebieski kostium na okładce.
Magazyn Knipmode jest wymiarowo ciut większy niż Burda, co widać po ucinananych skanach, nie mieszczących się "w kadrze".

Po bliższym poznaniu wyszperałam więcej ciekawych modeli. Nie powiem, że chciałabym mieć wszystkie, ale oto te, które przyciągnęły moją uwagę.

 
Niebieski okładkowy kostium, który kojarzy mi się z serialem "Pan Am" i jego pstrokata wersja. Gryzą mi się te sandałki do kostiumu, ale pewnie się czepiam :)

Instrukcja jak samodzielnie skonstruować pasek. 
Niby prosta a urocza stylizacja. Bardzo podoba mi się bluzka. Ma potencjał.
Z lekka ucięta bluzka w stylu Carmen. Fajna, choć jak znam życie zjeżdżałaby mi do samych pięt ;)
Sukienka też niczego sobie. Bardzo dziewczęca.

Sukienkowa wersja bluzki z powyższego zdjęcia. Prosta, a ciekawa. 

Cóż... moja miłość do Burdy jest jak po wielu latach małżeństwa - jeśli kupuję, to już raczej z przyzwyczajenia a nie z gorącej miłości, a sam związek przechodzi obecnie zaawansowaną separację. Sądząc po mojej dzisiejszej zdradzie z Knipmode, nie rokuje to na poprawę. Cóż... taki life.


A w tle nieustannie przygrywa mi muzyka:

P.S. Do domu wróciłam z gazetą, ale za to bez żwirku dla kota :)

*Zdjęcia są skanami magazynu Knipmode nr 4/2016

niedziela, 20 marca 2016

O szyciu, życiu, zemście i miłości czyli... The Dressmaker.

Mało co mnie porusza. Przez ponad 40 lat życia wytworzyłam sobie skórę jak pancerz żółwia. Zdarza się jednak, że nawet przez tą skorupę coś się przebije. Tak jest z moim ostatnim odkryciem - australijskim filmem The Dressmaker.  Nie będę streszczać fabuły, nie będę robić opisu i recenzji. Powiem tylko jak w tytule, że to film o szyciu, życiu, miłości i zemście, gdzie śmiech miesza się ze łzami, a pastisz współgra z głęboką refleksją. Chcecie więcej? To zobaczcie. Nie chcecie? Cóż... Zobaczcie mimo wszystko - nie będziecie żałować.

Ten film jest w mojej Top 10. Jeden z najlepszych filmów jakie widziałam.  I nawet  nie chodzi tu o walory artystyczne. Nie jestem krytykiem. Nawet nie chcę nim być. Po prostu są filmy, książki, muzyka, które sięgają tak głęboko, że czy chcesz czy nie - zmieniają Ciebie i Twoje życie.
Skończył się film, przebrzmiała muzyka, zniknęły napisy, a ja poczułam szum. Szum skrzydeł, które wyrastając dodając mocy i odganiając strachy. Niczym skrzydła jazdy husarskiej. Może dlatego, że w tym rozdeptanym skrawku filmowego lustra można zobaczyć refleksje swego życia - strachy, traumy, bóle, nadzieje i marzenia.

Po obejrzeniu  filmu z trudem powstrzymałam się, żeby nie włączyć go od nowa, bo może coś przegapiłam, bo już mi czegoś brakowało, bo chciałam jeszcze... no i ta genialna muzyka (słucham jej non stop od tygodnia i ciągle mi mało), boskie ciuchy (nic nie przebije stylu lat 50-tych) i Kate Winslet, która przeszła samą siebie i osiągnęła tą rolą szczyt... aktorskiej kobiecości.

Tak wiem, nie jestem obiektywna. Mam na punkcie tego filmu  hopla. Na punkcie muzyki mam totalnego hopla. Jeśli ktoś się nie zgadza - jego wola: ot, rzucam rękawiczkę i wzywam na udeptaną ziemię.
Rękawiczka niczym z filmu, co?

Czytałam komentarze, że Liam Hemsworth jako rówieśnik Kate Winslet to pomyłka, ale... kogo to obchodzi? Czy wszystko musi by mierzone, ważone, pod linijkę? Czy trzeba kochać równolatka? Ten film jest przeciwko schematom. Wszelakim.
Jakoś nikomu nie przeszkadza fakt, że w filmie The Revenant  bohater na koniu spada z góry na ogromną sosnę, z sosny zostają wióry, konia szlafia trag, a bohaterowi nic. My hero! Bo gdy chodzi o hamerykańską sieczke ze Leosiem di Caprio wszystko jest cacy. Nawet absurd pierwszej wody.
The Dressmaker nie jest absurdem. Jest melanżem emocji, stylów, marzeń, strachów i nadziei.

I moim zdaniem, wbrew zapowiedziom na afiszach to nie jest film o zemście. Według mnie, Tilly nie planowała zemsty. Wróciła do miejsca, gdzie się wychowywała, by zrozumieć, wyjaśnić wydarzenia z przeszłości. Czarna owca, wyrzucona poza nawias. Dziecko inne, pogardzane, odpychane, "gorsze". Wróciła i chciała wcisnąć się w te małomiasteczkowe schematy. Kiedy pojawiła się "konkurencja" mówi: "i to teraz, gdy prawie mnie polubili". Tak nie mówi ktoś żądny zemsty. Zemsta przychodzi... Bo przyjść musi. No proszę, a miałam nie opisywać.. Zobaczcie sami.

Oficjalna strona filmu - http://www.thedressmakermovie.com.au
Ścieżka dźwiękowa na której znajduje się 25 utworów jest do zdobycia tylko w trzech miejscach jako pliki do ściągnięcia: iTunesCDBaby.com i  Amazon .

Uwiedziona filmem odkryłam, że powstał on na podstawie książki  Rosalie Ham o tym samym tytule. Pewnie ją wyszperam i przeczytam, chociaż "skażenie" filmem może wpłynąć na moją ocenę.


Wczoraj, ponownie obejrzałam ten film z przyjaciółką. Nie byłam rozczarowana, nie byłam znudzona, a przyjaciółce też film się podobał.  Teraz wiem, że następny raz (tak, będzie następny raz) obejrzę film w oryginalnej wersji językowej, bez polskich napisów, aby jeszcze lepiej poczuć jego humor i grę słów.


Łapa do góry która szyjąca widziała już ten film?

poniedziałek, 14 marca 2016

Czacha dymi czyli gumowy młoteczek potrzebny od zaraz

Jak to pisał Jan Parandowski "na początku był chaos". U mnie trwa do dzisiaj. Zacny pomysł roprawiania się z resztkami włóczek i nienoszonymi swetrami wprowadzić w życie postanowiłam prując granatowy sweter (którego rękawy dziwnym trafem wyszły za krótkie  a na sztukowanie nie było ni centymetra włóczki) oraz leciwą kamizelkę pamiętającą prahistorię czyli  czasy polskie.

Wizja "razem zamkowego" została wprowadzona w życie. Szło pięknie. Z robótki byłam zadowolona. Z żakardu byłam zadowolona. Ze swetra byłam zadowolona. Z siebie byłam zadowolona. Nic to, że cusik wielgachny mi się ten udzierg wydawał. Zadowolona cała, dziergałam dalej.

 Przy każdej wątpliwości sprawdzałam wyliczenia z próbką, a że wszystko się zgadzało, więc  śmigałam dalej. Po zamknięciu obu przodów i możliwości przymierzenia w końcu swetra do siebie nastała chwila prawdy. Wyprodukowałam cudnej wielkości chomąto za duże przynajmniej o pół przodu. Może bym ten "wery ołwer sajz" zostawiła gdyby nie drobiazg, że na kontuowanie tego WIELKIEGO dzieła nie miałam na tyle włóczki. Chwyciłam za centymetr i próbkę... wszystko się zgadza... No to co jest?
Z bólem wprost proporcjonalnym do radości tworzenia sweter sprułam. Co się stało pytacie? Ano, próbka była wyliczona dobrze, ale zdejmując swoje wymiary musiałam być ślepa, pijana i jeszcze ubrana w futro, bo radośnie dodałam sobie w obwodach po 20 centymetrów z okładem. Kochanego ciała może i nigdy nie za wiele, ale na materię to niestety tak nie działa. Włóczka nie guma się nie rozciągnie - gumowy młoteczek w łeb raz.
Udzierg dużo za duży w trakcie tworzenia. 


Drugie stuknięcie przyszło przy kapturze. Wyszedł za duży. Nie to, że mam coś przeciwko takiemu stylowi Robin Hooda z Sherwood, tyle że wraz z gumowym młoteczkiem nad głową zawisło mi widmo braku włóczki na wykończeniowe plisy. Kolejne prucie zaliczone.

Wersja z kapturem rodem z Robin Hooda. 


Sądzicie, że to koniec. A skąd. Kolejne uderzenie, acz lżejsze, bo i prucia było mniej  nastąpiło przy prostej jak konstrukcja cepa plisie. Zrobiłam ją ściegiem francuskim na za małych drutach i efekt był taki, że ściągnęła mi ona cały przód. Aj, nieładnie, nieładnie. Prucie po raz trzeci. Kolejną zrobiłam ściągaczem. Troszkę sterczy, ale ma to ten plus, że kaptur przylega do szyji. Gdybym wszyła zamek ciut wyżej byłby prawie golf. Gdyby... gdyby... Gumowy młoteczek puk puk.


Sweter wyszedł cieplutki. Mógłby być dłuższy, ale... jak się dzierga z odzysku, to  ilość włóczki determinuje rozwiązania. Mogłam zrobić bez kaptura, ale  zaparłam się, że chcę go mieć. W sumie, mimo całej tej komedii pomyłek - jestem zadowolona.

Naiwnie sądziłam, że wystawienie Loli na wiosenne słońce wpłynie na jakość zdjęć. Nie wpłynęło jak widać.



Detal na motyw żakardowy, którego chyba nie bardzo widać na pozostałych zdjęciach.

Kieszeń. Mało, a cieszy. 


Dumna jak nadmuchana helem pawica odziałam się w ów sweter do pracy. Nie omieszkałam zaznaczyć, że sama go własnymi "rencami" wykreowałam. Wiecie co usłyszałam?
- dzierganie jest dla starych ludzi albo zamkniętych w domu dla psychicznie chorych,
- jestem 50 lat wstecz, bo teraz nikt normalny nie dzierga - idzie do Zeemana czy Wibry (gówno shopy sprzedające taniznę jednorazowego użytku) i kupuje,
- nie mam nic do roboty, to mogę marnować czas. W końcu nie mam dzieci, a sprzątać mogę raz w tygodniu (powiedział szef firmy obrastającej kurzem, który jako jedyne hobby wizytuje żarłodajnie). Przy okazji gdyby ktoś chciał się dowiedzieć co można zobaczyć w Scheveningen to z jego relacji wynika: budę z ogromnymi frytkami, knajpę z kawą (skandal - 2,80E za kawę!) oraz restaurację, w której żarli małże i ryby. Cóż... tu nawet gumowy młotek nie pomoże. Nie wiem czy młot pneumatyczny by dał radę. Może jedynie... lewatywa i płukanie żołądka jako zalecał lekarz w Szwejku.



To pisałam ja - nudząca się, stara kobieta w zakładzie psychiatrycznym.  Ale, ale... nie jestem sama. Mam szalone towarzystwo:



Ktoś dołączy do klubu zamotanych szaleńców? Uprzejmie informuję, że szycie też jest marnowaniem czasu ;)