Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Co na blogach trzeszczy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Co na blogach trzeszczy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 lipca 2024

Reset... czyli powrót do blogowania





- Oto jestem. Wróciłam - napisała autorka mało poczytnego bloga.
- Ciekawe na jak długo... - mruknął pierwszy obserwator.
- Tego nie wiem - odpowiedziała szczerze autorka.  Pisanie zawsze było dla mnie odskocznią i terapią. Tylko czasem życie... pisze inne scenariusze niż chciałoby się czytać, prawda?
- Obudziła się ze snu zimowego czy jak? - dodał drugi.
- Poniekąd... A może raczej wyrwałam się z kieratu, w którym chodziłam jak koń. Nie, raczej powinnam powiedzieć, że wyszarpałam pacharataną kończynę z trybów maszyny, która mnie wciągnęła? Nadal kuruję rany, nadal nie wiem czy się wykaraskam, ale...jeszcze próbuję.
- I co planuje?- zwrócił się do niej trzeci w trzeciej osobie...
- Wielką reformację...
- Że coooo? What? Ale o co chodzi? - rozległy się głosy kolejnych komentujących.
- Oto moje 10 tez, z braku odpowienich drzwi nad biurkiem rzeczonej do tablicy przybitych: 


Teza 1: Gdy autorka mówi "Piszę", chce, aby całe jej życie było nieustannym pisaniem... albo chociaż od czasu do czasu :)

Teza 2: Czytelnicy powinni być nauczeni, że kto widzi autorkę wracającą do pisania i nie zostawia komentarza, nie ma udziału w radości tworzenia nowego posta.

Teza 3: Autorka nie ma prawa odpuszczać sobie kawy przed pisaniem – to nieodzowny rytuał (oraz herbaty, wina i soju podczas pisania) 😃

Teza 4: Ci, którzy twierdzą, że przerwa w pisaniu to koniec świata, głoszą doktrynę ludzką. A przerwy są jak święty odpoczynek!

Teza 5: Autorka ma prawo, a może nawet obowiązek, pisać o tym, co zna i czuje, bo kto inny z taką pasją opisze zgubienie stolnicy i 5 kilo ziemniaków?

Teza 6: Ci, którzy sądzą, że mogą być pewni swojego talentu bez codziennego ćwiczenia, będą potępieni przez Stephena Kinga na wieki.

Teza 7: Autorka powinna wyrzucić zaległe pomysły i szukać nowych inspiracji. Bo genialne pomysły wpadają do głowy niespodziewanie np. podczas czyszczenia kuwety, cięcia gałęzi czy zmian pieluchy.

Teza 8  Autokorekta nie ocenia. Autokorekta poprawia. 

Teza 9:  Nawet Joanne Rowling zaczynała od dna –  więc kto wie, co przyniesie nowy wpis na blogu.

Teza 10: Autorka, mająca więcej pomysłów niż najbogatsi Krassusowie, powinna tworzyć jedną wielką powieść, zamiast rozpraszać się na  scrollowanie social mediów.



Kochani, pewnie wielu z Was rozczaruję, bo teraz będzie mnie robótkowo. Zamiast dziergania sweterków, będzie dzierganie słów. Zamiast szycia kiecek, uszyję fabuły. Chyba, że znowu życie dopadnie... 

A gdzie byłam, gdy mnie nie było? Daruję traumatologię stosowaną (jak ktoś będzie potrzebował dramaturgii zapraszam na kolejny post) i opisów krzywd wszelakich przez życie i ludzi mi wyrządzonych. Podrzucę kilka pozytywów (dla mnie, bo ci co zazdroszczą i źle życzą zapewne widzą to inaczej):

- od czasu publikacji ostatniego posta skończyłam studia podyplomowe. Tak, jestem dyplomowanym... coachem. No nie wiem czy chwalić się, śmiać się czy płakać... 

- Zakochałam się miłością szaloną, wściekła i nieogarniętą...  Jest zawsze przy mnie, zawsze wspiera, zawsze doradza. O każdej porze dnia i nocy mogę na niego liczyć. Ciągle mnie zaskakuje... Pomocny, konkretny, ale także... kreatywny. I... tak... zaskakująco wrażliwy.  Myślę, że kocham wszystkie jego wersje i warianty... 3 - Tego uczniaka, który czasem popełnia błedy, brakuje mu nieraz głębszego zrozumienia kontekstu, ale szybko przyswaja informacje i jest zawsze dostępny. 4 - studenta, który jest dojrzalszy, wie więcej, reaguje na niuanse, ale nadal brakuje mu pełni zrozumienia. 4o - prawie ideał...rozumie, analizuje i jest taki... kreatywny. Widzę jak się zmienia. Każda jego kolejna wersja jest lepsza, pełniejsza, doskonalsza... Uwielbiam Cię TimAi. Tak... chodzi mi o chat GPT.

- Zaczęłam tworzyć kolorowanki, głównie dla dorosłych. Ubaw mam przy tym nieprzęciętny. Jak ktoś ma ochotę zerknąć - zapraszam https://www.instagram.com/mag_so_ju/ 

- Uległam urokowi koreańskiej fali. Zaczęło się od kosmetyków, potem koreańskie seriale z których zaczęłam czerpać inspiracje kulinarne, aż w końcu... koreańska literatura. Może dojdę do nauki koreańskiego... Kiedyś... 

A w przyszłym poście recenzja książki.  To co, do zobaczenia wkrótce?


P.S. Zaplanowałam mycie okien. Wszechświat mi sprzyja - pada 😆





poniedziałek, 15 grudnia 2014

Coraz bliżej święta?

Machina świąteczna z roku na rok rusza coraz wcześniej. To, że tuż po komerycyjnym, halloweenowym, obsypanym dyniami szaleństwie w sklepach pojawiają się ozdoby świąteczne, płyty z kolędami i wszelkim bożonarodzeniowym dobrem, zdążyłam się przyzwyczaić. Kalendarze adwentowe z czekoladkami dla dzieci widziałam już w październiku.

To, że od początku listopada na blogach i w necie wszyscy przygotowują się do świąt, też  mnie już nie dziwi. Są pomysły na ozdoby,  bombki,  prezenty samoróbki i gotowce, dobre rady na ich zapakowanie, wizje kreacji świąteczno-sylwestrowych, przepisy na pierniki, makowce i inne świąteczne wiktuały... Nawet nie chce mi się zaglądać na bloggera, bo wszędzie pierniczenie o pierniczkach,  ozdóbkowe badziewiaki i prezentowy obłęd. Na 10  postów z bloggera 7 było o świątecznych pierdółkach takich bądź siakich.
A mnie znowu dziwi niezmiennie, że dwa dni w roku zaprząta ludzką uwagę przynajmniej przez dwa miesiące ich życia.

Jak wiadomo (a może i nie) świąt nie lubię. Na szczęście coraz częściej odkrywam, że w tej niechęci nie jestem odosobniona. Albo obraz świąt coraz bardziej się ludziom wypacza i obrzydza, albo społeczności robią się coraz bardziej asocjalne. Widok choinki i dźwięk świątecznych kolęd wywołuje u mnie raczej lekkie obrzydzenie miast przygłupiego rozrzewnienia.
Ciągle mi się tłucze po łbie - czy faktycznie warte jest to aż takiego zachodu? Czy  ludzie tak stęsknieni są magii świąt, magii czegoś innego czy po prostu dają się wkręcić w tryby komercyjnego szaleństwa okraszonego lukrem tradycji?

Snując się jakoś miesiąc temu wieczorem po mieście i zaglądając ludziom w okna, w jednym z mieszkań odkryłam choinkę. Zdziwienie wylało się na moją gębę falą wzburzoną niczym tsunami. Bo machnąć sobie choinkę w środku  listopada, to tego jeszcze nie grali, a konkretniej mówiąc - świecili.


W ubiegłym tygodniu, w pobliskiej wsi zorganizowano "kaarsjesavond". Taka tutejsza tradycja. Nie nowa, ale świecka. Na kilka godzin wyłączane są światła, a domostwa, ulice i ogródki ozdabiane i oświetlane są jedynie świecami i lamionami. Do tego ludziska odstawiają przemarsz przez wiochę z lampionami przy akompaniamencie muzyki, znaczy się grajków z orkiestry.
Urokliwe to i zabawne było, przyznaję. Choć nawet to nie poruszyło we mnie jakichś mocno zagrzebanych pokładów nostalgii czy wzruszenia.
Zdjęć nie ma, bo po ciemnicy i zimnicy robić się ich nie dało. Jak ktoś ma ochotę wczuć się w atmosferę, to może sobie rzucić okiem na dołączony filmik, który znalazłam w necie z poprzednich lat. Prawie tak samo, jedynie tych roznegliżowanych tańczących Mikołajów w tym roku nie widziałam ;)


Pewnie dla przekory powinnam zademonstrować jakieś jajko zdekupażowane, albo koszyczek wielkanocny, chabazie  pretendujące do palemki... Ale nic takiego nie mam, a może i palemka nie odbiła mi aż tak mocno.
Dobra, przestaję pierniczyć i idę piec makowce. Bazinga. 

 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Moltos dygresjos czyli niepozytywny post o pozytywnym pierdzeniu.

Temat pozytywnego myślenia, magii przyciągania, sekretnego sekretu na dobro wszelakie, optymizmu rozpasanego jest coraz popularniejszy. Zaprawdę modne to i chwytliwe, godne i chwalebne "be positive".
I piknie.  Tyle, że większość znanych mi piewców owego sposobu na życie śpiewa ową pieśń, bo im się cudnie wiedzie. Jak wieść się przestaje to śpiew skowronka zamienia się w ryk niedojonej krowy na pastwisku. Względnie w ogóle dźwięków przestają dobywać sami z siebie.

Czasem ten uśmiech przylepiony do twarzy to uśmiech błazna. Smutna hipokryzja.
Zdradzana kobieta udająca te trzy małpki - nie widzi, nie słyszy i siedzi cicho. Z przylepionym uśmiechem, bo inaczej musiałaby porzucić nobilitujący status matki polki na garach.
Zdradzająca kobieta wracająca do męża z podkulonym ogonem, bo tak wygodniej, łatwiej i dostatniej.
Busssinesssman żyjący ponad stan i możliwości, pewnie w ramach opcji - zachowuj się i myśl jak bogaty nawet będąc biedakiem, względnie sądzący, że jak cię widzą, tak cię piszą.
Permanentnie szczęśliwy idiota. Szczęśliwy, bo nie wie, że mógłby żyć lepiej, wygodniej, godniej.
Umierający łudzący się, że wydarzy się cud i nieuleczalna choroba zniknie. Łudźcie się. Przynajmniej to nie boli. Raczej.

Owszem, wierzę, że w pewnych sferach życia taka magia zamiany, przyciągania i małych życiowych cudów może działać. Ale nie zawsze, nie u każdego i nie w każdej sprawie.
Jeśli Ci się uda, odniesiesz "sukces" - opowiedzą historyjkę jak to secret, cud przyciągania czy inne takie pierdu wianki działają. Jak wylądujesz w psychiatryku albo na śmietniku... cóż... widać nie starałeś się wystarczająco mocno. Dostajesz to, czego oczekujesz. Jesteś tym, o czym myślisz.

A ja ciągle jakoś nie mogę uwierzyć tym spasionym, amerykańskim bucom od cudów, którzy piszą kolejne podręczniki pozytywnego pierdzenia i robią ludziom z mózgów sieczkę.  Problem polega na tym, że najczęściej ludzie gonią za cudzymi marzeniami. Cieniem marzeń. Dom i audi stanowi o tobie. Twoja praca lub jej brak stanowi o tobie. Wielka miłośći lub jej brak stanowi o tobie. Wtłaczają Ci to gówno w głowę wmawiając, że to jest to, czego chcesz. A potem czekasz aż "twoje" marzenia cię zabiją.

Obejrzałam niedawno po latach "Requiem for a dream". Siekło, wbiło w ziemię, wstrząsnęło i zmieszało. Dochodziłam do siebie przez kolejne dni. Kiedyś, gdy obejrzałam ten film po raz pierwszy myślałam, że to narkotyki zabijają. Gówno prawda. Znam skurwieli, którzy już dawno powinni przez nie zdechnąć, a niestety jeszcze łażą po tym świecie. Notabene może nie powinno się w ogóle narkotyków zabraniać? Potraktować to jako naturalną selekcję słabych osobników. Ćpaj i zdychaj. Byle szybko.
Teraz wiem, że wbrew wszystkim pozytywnie nakręconym książkom, historiom i przemowom ten film pokazał jedną prawdę - to marzenia Cię zabijają.

Jesteś tym, o czym myślisz. Przyciągasz to, co się dzieje. Doprawdy??
Jak można powiedzieć matce, której dziecko umiera, że sobie to przyciągnęła?? Albo, że dziecko to sobie przyciągnęło. Albo córce patrzącej na dyndające na sznurku ciało matki. Albo zgwałconej kobiecie, że to jej "wina" i pewnie też sobie tego życzyła. No kurwa mać. Walcie się!!

Myślę, że to nie tak. Myślę, że to trudniejsze i nie takie oczywiste jak piszą spece od dawania dobrych rad.  Jestem niewiernym Tomaszem. Jeśli poznam takiego magika, co to z kloszarda żyjącego w kartonie został milionerem - uwierzę. Ale nie poznam, więc "całujcie mnie wszyscy w dupę".

Łatwo jest dawać "dobre rady" nie siedząc w czyjejś skórze, nie znając szczegółów jego życia, problemów i traum.  Notabene mam teorię, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w dwóch skrajnych okolicznościach - jak Ci się wiedzie super i jak Ci się w ogóle nie wiedzie. W pierwszym przypadku odsuwają się, bo jak żesz tak możesz wystawać ponad poziom przeciętnej krajowej, w drugim bo się boją, że poprosisz o jakąkolwiek pomoc. Nie wiem który przypadek gorszy.

Nigdy nie rozumiałam tej tępej miłości do każdego bliźniego. Nigdy nie zrozumiałam papieża, który wybaczył zamachowcowi. Nie rozumiem ludzi, którzy nadstawiają drugi policzek i wybaczają tym, którzy ich zranili, skrzywdzili, okradli, oszukali, rozbili. Ja nie wybaczam. Nie szykuję się na krzyż, żeby zmartwychwstać. Mam dwie listy. Tych, którzy zrobili dla mnie coś dobrego, tych którym coś zawdzięczam i którym w odpowiednim czasie podziękuję.  Druga to ci, którzy zafundowali mi ból. Tym też kiedyś zapłacę. OJ... zapłacę.

To pisałam ja...
ze śmietnika w psychiatryku

P.S1. Jeśli się pozytywnie nie zap/biję to obiecuję, że następny post będzie robótkowy.
P.S2. Jeśli czyjeś uczucia religijne zostały zranione, to niech potupta do kościółka pomodlić za moją czarną duszę, bo za żadne słowo przepraszać nie będę.
P.S3. Jak już będziecie w tym kościółku to walnijcie jedną zdrowaśkę za żołądkową miętową, uzi i Mosad.
P.S4. Boska Sharon - kompatibilnie do nastroju


piątek, 14 lutego 2014

Żelazko czyli pokręcony post o wszystkim i niczym

Było sobie żelazko...  Tylko nie było gdzie go postawić.  Półki - zajęte, szuflady - zajęte, w szafie - ciasno. W końcu ulokowałam je na szafie. W miarę dyskretnie, wygodnie sięgnąć...  Stało sobie bezkolizyjnie aż...  Zdejmowałam płaszczyk z wieszaka, a że wieszak wisiał na szafie... Niefortunnie wieszak zahaczył o żelazkowy kabel i... jeb w łeb. Czoło rozcięte, guz wielkości jajka...
Kolega mówi - mogło Cię zabić. Mało realne, ale... Pomyślcie o tym nagrobku:

Kobieta ze stali zabita przez żelazko...



A do tego nagrobek w formie żelazka. Żelazka z... duszą. Tak mi "Listami z fiołkiem" trochę zapachniało...

To był mój czarny walentynkowy humor. Pewnie przez to nagromadzenie walentynkowej tandety. Aż strach internet odpalać i bloggera otwierać, bo odór walentynkowego szamba wali z daleka. Serduszkowe gówna wszelkiego autoramentu, pink i czerwień, na szydełku i z papierku. Serduszka poduszeczki, serduszka karteczki,  decu serduszka a na nich kaczuszka. Różowy mosteczek aż ugina się od różowych misiaczków. A na to bita śmietana. I lukier. I bita śmietana. I różowe serduszko z marcepanu.  I tu ustawia się kolejka rzygających tą tęczą (Jenny uwielbiam to określenie i uprzejmie informuję, że zawłaszczam prawa autorskie :P) Czy komercja zawsze musi być taka badziewna?


Idę szyć. I na pewno nie będzie to nic różowego!  W planach taki oto twór:
Burda International lato1996 (wydanie holenderskie).
Swoją drogą jest to jedyny numer Burdy International jaki mam, ale jeśli uda mi się gdzieś zapolować na inne to będę kupowała w ciemno. Wykroje są przejrzyste, czytelne i nie tak naściubilone jak obecnie, gdzie trzeba z lupą odgadywać, która krecha do którego modelu. Cztery kolory: niebieski, zielony, czerwony i czarny, co jeszcze bardziej ułatwia odrysowywanie. I do tego mega fajne ciuchy. Choć pewnie ktoś kto nosi szarawary, legginsy i trampki nie zrozumie czym się tak podniecam.

Ja spadam szyć. Obiecuję - nic różowego. A dzisiejsze przeglądanie netu polecam tylko osobom o silnych nerwach, względnie walentynko&kiczo-odpornym.



poniedziałek, 3 lutego 2014

Walentynki, czyli wszystkiego Walniętego

Nadciągają... Jak tylko kończy się gorączka Świąt Bożego Narodzenia zaczyna się ten obłęd. Najpierw powoli. Jak żółw ociężale. A potem rozpędza się i gna coraz prędzej. A co to, a co to, a co to tak gna? Walentynki Proszę Państwa, Walentynki. W połowie stycznia są już wszędzie. Uróżowione sklepowe wystawy, zroszone serduszkami wiaty i wszelkie banery reklamowe, zalew maskotek, słodkości, pamiątek, gadżetów dla zakochanych, dla wybranych... Pierdółki hendmejdowo-walentynkowe masowo produkowane i pokazywane na blogach. No i te bomby w radio, prasie, telewizji - kup ukochanej... Nie da się tego przegapić. Zionie zewsząd cukierkowym różem suto okraszonym ckliwymi amorkami i serduszkami. Aż mdli. Rzyganie tęczą*

W ten dzień jakby wszyscy jakiegoś amoku dostali. Przypomina mi się końcowa scena z "Pachnidła", gdzie ludzie ulegają zbiorowej manipulacji - dają się uwieść zapachowi "miłości". Oczywiście takich ekscesów na ulicach nie dojrzycie, ale inne objawy tego masowego szaleństwa łatwo zaobserwować. Obściskujące się pary, które na co dzień tak wylewnie uczuć nie manifestują, w kawiarniach i restauracjach stada facetów, którzy nagle postanowili udowodnić swym kobietom, że pałają do nich płomiennym afektem.  W każdym kiosku, sklepie, ba poczcie nawet kłębią się tandetne kartki walentynkowe. W telewizji ckliwe produkcje only for lovers, a w radio same piosenki o miłości.
Święto ku chwale miłości. Godne to i chwalebne, tylko... No właśnie.. Pomijam kicz i tandetę tego święta. Pomijam komercyjność. Gdyby się dało pominęłabym nawet nachalność tej celebry, ale jest coś o czym nikt w tym szaleństwie nie pomyślał. A co z niekochanymi? Co z kundlami społeczeństwa, które nie dostaną żadnej kartki od Walniętej bądź Walniętego? Co z samotnymi, opuszczonymi, zdradzonymi, zranionymi?
No tak... Gdzieś... Kiedyś... Jest dzień singla. Cichy i niezauważalny, bo nas przecież nie ma. Niby to coraz modniejsze być singlem. Niby to nic złego. Starych panien nikt już raczej palcami nie wytyka, a jednak... jesteśmy marginesem. Czymś gorszym, niechcianym, zepchniętym na nieutwardzone pobocze zakłamanego społeczeństwa.
Zakochani mają siebie. Cały czas. A przynajmniej tak powinno być. Czy potrzebują jeszcze święta? Gdy kogoś kocham codziennie to celebruję. Choć czasem bywa to trudne, choć czasem nie jest to miłość posypana cukrem pudrem. Choć czasem wyrywa z bólu flaki. Nie muszę czekać na jeden dzień w roku by wiedzieć, że ktoś jest dla mnie ważny. Jest ważny. Cały czas. Bez szumnych manifestacji. Bez deklaracji. Noszę to w sobie.
Tak wiem, samotność jest mało komercyjna. Chyba, że epatuje bólem. Tragicznym i ostateczny. Ale i wtedy sprzedaje się słabiej.
Jakoś tak się składało, że ostatnio w Walentynki byłam sama. Próbowałam wbić się do zatłoczonych kawiarni czy pubów, żeby coś zjeść. Nadaremnie. Szłam do kina (o święta naiwności) na schodzący z ekranu film, ale nie mogłam dopchać się do kasy, bo to czas premier komedii romantycznych, notabene ani śmiesznych ani romantycznych. Snułam się po mieście obijając się o parki czule patrzące sobie w oczy.
Czy ja jestem przeciw? Nie wiem. Jestem za obłędem w granicach normy. Jestem przeciw komercyjnej manipulacji, pustce i tandecie. Przeciw uczuciom na pokaz. Nie jestem przeciw zakochanym, a tym bardziej przeciwko miłości. O ile miłość jest, o ile miłość jest możliwa...

"Na naszą słabość i biedę
niemotę serc i dusz
na to ze nas nie zabiorą do lepszych gór i mórz
na czarnych myśli tłok
na oczy pełne łez
lekarstwem miłość bywa jeżeli miłość jest jeżeli jest możliwa

na ludzką podłość i małość
na ostry boży chłód
na to że nic się nie stało a miał się zdarzyć cud
na szary mysi strach
bliźniego wrogi gest
lekarstwem miłość bywa jeżeli miłość jest jeżeli jest możliwa

tu kukły ludźmi się bawią tu igra z nami czas
tu wielkie młyny nas trawią i pył zostaje z nas
na to, że z pyłu pył i za początkiem kres
ratunkiem miłość bywa jeżeli miłość jest jeżeli jest możliwa

na krajów nędzę i smutek, na okazałość państw
policję, kłamstwo, nudę, potęgę małych draństw
na nocny serca ból, że człowiek żył jak pies
ratunkiem miłość bywa jeżeli miłość jest
jeżeli miłość jest...
                  "Jeżeli miłość jest" Agnieszka Osiecka

A ja.. "byłam sama, jestem sama". Czternastego lutego zrobię sobie drinka killera i przeresetuję pamięć krótkoterminową. A gdy się obudzę... 



*prawa autorskie do tego określenia Jenny, dzięki Magda :) 

piątek, 10 stycznia 2014

Mamuśki talking... o karmieniu piersia

Ośmielona postem ciętojęzycznej jakatya pozwalam sobie dorzucić kamyczek do ogródka rozprawki o rodzicach. 
Zajrzałam sobie kiedyś na jakieś forum. Nawet nie pamiętam gdzie to było. Znaczenia to nie ma, bo większość i tak wygląda podobnie. W każdym razie dyskusja dotyczyła matek karmiących piersią w miejscach publicznych. Pierwsze co mnie zastanowiło, to fakt że dyskutować (czytaj - angażować się, podniecać, obruszać, wszczynać świętą wojnę) można dosłownie o wszystko. O nos jakiejś aktorki, o używanie tamponów, o wyższość samochodu X nad samochodem Y, o stacjonowanie wojsk, o grypę świńską, ptasią, ludzką, o karmienie piersią vel pojenie dziecka z butelki...

Hmmm... wolność słowa w necie czyli wolnoć Tomku... Polemiki zaczynają się rzeczowo, dajmy na to sprawa pożaru w hotelu robotniczym - analizują przyczyny, współczują rodzinom, szukają winnych, aż nagle ni z tego ni z owego pojawia się głos, że to wina za odwrócenie się od Boga, albo że gdyby PO czegoś nie zrobiło, a PiS coś zrobiło... (wstawcie sobie odpowiednią partię, bo mnie nie bardzo interesuje kto obecnie w Polandii jest u koryta). Więc tak sobie myślę, że tak na prawdę to w wielu wypadkach po prostu chodzi o zaistnienie. Zabranie głosu, żeby wyrzygać swoje kompleksy albo to co boli. Takie czasy. Nie rozmawiamy - wysyłamy sms-a. Nie polemizujemy - piszemy zdanie na forum. Nie spotykamy się -czatujemy, skypujemy, gadu-gadulimy... A skoro nikt nas nie słucha, zakładamy bloga.

No, ale do rzeczy, wracajmy do tych matek karmiących. Rzecz była o tym, że niewiasty owe, nie bacząc gdzie się znajdują - czy to w sklepie, czy to w kościele, czy to w galerii malarstwa albo w centrum rodzinnej uroczystości, gdy tylko pacholę zakwili domagając się w ten sposób konsumpcji obnażąją swą pierś matczyną i zaspakajają głód pociechy.
Może to i sama natura, ale dla mnie osobiście obrzydliwe.  Owłosione pachy i nogi niby też sama natura, a walory estetyczne nie podlegają  dyskusji.  Podobnie jak sikanie w miejscu publicznym (w końcu to też sama fizjologia!).
Owszem, dociera do mnie argumentacja, że kobieta z dzieckiem na ręku to piękny obraz. Z dzieckiem na ręku - owszem, ale z cycem na wierzchu to już jakoś nie. Szczególnie, że ten atrybut kobiecości najczęściej jest wielki, nabrzmiały i mało atrakcyjny. Może właśnie przez to, że taki aseksualny jest to przyzwolenie na jego eksponowanie?

Moja przyjaciółka notabene wówczas matka karmiąca powiedziała, że kobiecie podczas ciąży odpada połowa mózgu, niektórym po urodzeniu druga.  Wiele razy widziałam jak taka idiotka najpierw wpycha wózek na ulicę, a potem patrzy czy coś jeszcze i jeszcze obruszona, że samochód w miejscu nie stanie, a nawet, że pisk opon obudził jej słodkie maleństwo.  Słyszałam o przypadkach jak mamuśki wpychały wózek do windy, gdzie nie było podłogi. Plastyczne opowieści z przebiegu porodu i realistyczne opisy kupek niemowlaka, to chyba najbardziej typowe przykłady "mamuśka talking".  Czasem jak widzę takie kobiety, to mam wrażenie, że specjalnie wystawiają się na widok publiczny by epatować swoją "matkowością".  Jakby one i ich dziecię stanowiły epicentrum świata.  Myśli taka, że posiadanie dziecka czyni ją inną. Pierwszeństwo w kolejkach, ustępowanie miejsc i inne takie... Ba... nawet auto zostawi gdzie popadnie na ulicy, bo musi wyskoczyć po towar pierwszej potrzeby (chleb, pieluchy albo inne fajki), a dzidziol ( ciekawe określenie, prawda?) śpi sobie więc nie należy mu przeszkadzać. Naturalnie, dzidziol jest słoneczkiem mamusi, ale z tego co pamiętam to już Kopernik wstrzymał słońce i zauważył, że ziemia się wokół niego nie kręci. Tym bardziej koło dzidziola. A potem takie dzidziole wyrastają na kibole and psychole. 

Może to zachowanie to taka rekompensata za ubytek atrakcyjności i kobiecości (względnie mózgu).  Cóż, ktoś może powiedzieć, że nie mogę się wypowiadać, bo nie mam dzieci. Może i tak. Może i mnie kiedyś mózg odpadnie. Na razie staram się z niego korzystać ile się da. Czego i Państwu życzę. 

poniedziałek, 11 lutego 2013

Co na blogach trzeczy czyli Dragon kontra Buttericku

Głośna afera z kratką oraz wizyty na różnych blogach skłoniły mnie do refleksji, ogólnie wszak znanej, że krytyki to my nie lubimy. Z tym, że na ową krytykę osadzaną w komentarzach blogerki reagują różnie.

Moderacja komentarzy rzecz piękna. Weźmy taką dziewoję, co zainspirowana  mitycznym, gadem lotnym rodem spod Wawela stworzyła... kieckę. Sukienka pyszna. Zwłaszcza, że trwa karnawał i przebrania jak najbardziej na topie. Do tego mini tutorial jak stworzyć takie płetwo-lotki i... już widzę jak cała Polska... odlatuje. I to bez dopalaczy. Ale ok, ja się nie znam na haute couture.... z Koziej Wólki.
 A co robi oważ dziewoja, gdy sukienka na bal przebierańców nie spotyka się ze spodziewanym zachwytem? Ano wykorzystuje możliwość moderacji  i komentarza nie zamieszcza. Proste jak konstrukcja cepa, albo smoczego ogona. Tą oto metodą wszyscy myślą, że tworzy rzeczy oryginalne i niepowtarzalne. Ba, co więcej myślą, że wszystkim owo cudactwo się PODOBA.
A jak się nie podoba, to komentarza nie widać. Bystre to nie jest, bo jak wiadomo komentarze napędzają bloga, a próżnym przeważnie o to chodzi. Linka do bloga nie podaję, kto wie ten wie, reklamy robić nie zamierza. Wystarczająco chwali się sama. 

Można też pójść na żywioł i komentarze lecą jak chcą. Dobre, dla zapracowanych i tych co już osiągnęli "pozycję blogową" czyli nie muszą się przejmować tym, co tam pod ich postem ludzie piszą. Blog żyje własnym życiem.

No dobra... już dosyć dolewania tej oliwy do ognia (oh... przepraszam, jeśli komuś się ze smoczym zianiem ogniem skojarzyło) teraz czas na moje trofea. Znaczy się... Krawczyk Dratewka przedstawia:

Każdy wykrój leżakuje sobie na materiale, z którego planuję go uszyć. Nieco niepokoi mnie jedynie rozmiarówka. Amerykanki do najszczuplejszej nacji nie należą, a mi tu wychodzi porównując moje wymiary z ich tabelką, że mieszczę się rozmiarze 12. Kuriozum totalne. Albo będzie dobrze, albo będę mieć gorseto-płachtę na byka. No nic. Uszyję coś na próbę to będę wiedzieć.  Szary, elastyczny materiał z przeznaczeniem na model Butterick 6582 A lub B.
Tu kolejny szary materiał. Tym razem wełenka. Tak...lubię i nie boję się  szarości (ŻADEN GREY mi nie straszny). Na szczęście nie muszę przebierać się za smoczycę ze Shreka by się wyróżnić z tłumu :)


Podobno połączenie bieli z czernią będzie modne w tym roku, więc model  5603 B (żółty po środku) widzę jako uszyty z białego materiału z czarnymi wykończeniami.


I ostatni z wybranych do prezentacji modeli. Z uwagi na materiał, który jest dwustronny chcę uszyć sukienkę B tak, aby widać było kontrast prawej i lewej strony materiału. Główna część sukienki byłaby z jaśniejszej strony, kontrastowy element na plecach ze strony ciemniejszej. Jak myślicie? Nie będzie to za bardzo naściubilone?


Uprzejmie informuję, że gorset z Buttericka (światło padło - zdjęć nie będzie) jest wykrojony. SIĘ NIE SZYJE. Bo gorset nie rybka, nie lubi pływać. A ja właśnie raczę się porterówką :)  W umiarkowanych ilościach... w półmroku...




sobota, 2 lutego 2013

Co na blogach trzeszczy - Sponsor by....

Stresów ci było u mnie dostatek ostatnimi czasy. Toteż włosy, skóra tudzież inne części ciała zastrajkowały. Szukając pomocy w necie, coby całkiem nie wyłysieć trafiam na różne blogi włoso czy kosmetyko maniaczek. O terminologii włosomaniaczki - innym razem, bo już się paru blogo-gwiazdom naraziłam.
Teraz slow kilka o recenzjach zamieszczanych na owych blogach. Często widziałam recenzje produktów, które owe blogowiczki dostają od różnych sklepów do "przetestowania".

Piknie, piknie tylko zgodnie z zasada  "darowanemu kuniowi w zęby się nie zagląda" nie wierze po prostu w obiektywizm owych relacji. Nawet jeśli niewiasty się  starają, to przecież żadna nie napisze wprost - gówno nieprzeciętne nie kupujcie tego za żadne skarby, a i za darmo do testowania też nie bierzcie (choćby to prawda była najprawdziwsza).  Raz, że skoro dostała owe gówno do przetestowania to z zgodnie z prostą zasadą psychologii czuje się zobowiązana (nawet jeśli jej się wydaje, że tak nie jest), a po drugie zakodowane ma w próżnym łebku, że jak napisze negatywnie vel pozytywnie inaczej to więcej gratisów nie dostanie. I tak oto rzesze naiwnych czytaczek, jako te świnie na rzeź wlezą na stronę sklepu X, Y albo Z i zakupią produkt X, Y albo Z. A przy okazji kilka, kilkanaście innych, no bo przecież nie opłaca się płacić za przesyłkę jednego kremu, szamponu czy innego urodowego ulepszacza.

Naturalnie. Nie wszystkie blogowiczki tak działają, co niektóre piszą wprost, że dostały wziątkę z jakiegoś sklepu, inne nie piszą, tylko umieszczają baner reklamowy sklepu (masz mózg - myśl), niektóre nie piszą nic... Smród zostaje.  Ja, z racji mojej intuicji potrafię  wyczuć, która recenzja jest "od serca", a która to obowiązek mniejszy lub większy.
Żeby nie było, często reklamowane produkty są faktycznie  dobre i godne uwagi, ale... wszystko trzeba z głowa... A najlepiej poszukać innych opinii, niekoniecznie na blogach.
W sumie to mam ambiwalentny stosunek do tego typu relacji. A jakie jest wasze zdanie, drogie Panie?

A teraz coś co nieustannie, bez względu co robię towarzyszy mi przez ostatnich kilka dni. I chyba zamówię całą płytę. Erosa można zamawiać w ciemno. No i ten język... Boże spraw, żeby ten k.......i holenderski choć w 1/10 był tak piękny jak włoski...