Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Casa di carta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Casa di carta. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 31 maja 2021

Wyjątkowo zimny maj czyli długi post ogrodniczy

Pogoda w tym roku nie rozpieszcza. Koniec maja, a temperatury ciągle oscylowały w granicach 15 stopni.  I dopiero od piątku zrobiło się nieco cieplej.  Do tego nieustanne deszcze, zimne wiatry... Eeeeech...  Ogrodnicze plany szlafił trag, bo ogórki i pomidory w normalnych holenderskich warunkach planowałam wysadzić do gruntu na przełomie kwietnia i maja, a sadzonki nadal tkwią w mieszkaniu doprowadzając mnie do szewskiej pasji. 

Część domowej kolekcji sadzonek.


W pogodowym serialu "zdążyć przed deszczem" udało mi się na raty wyplewić ogródek, posadzić około 70 mieczyków i lilii oraz dosadzić kilka roślinek. Pandemia pokrzyżowała mi plany nasadzeń, bo kilka roślin, które sobie wymarzyłam  okazało się nie do zdobycia. Ludzie siedzą w domach i z nudów grzebią w ogródkach.  Nie udało mi się zdobyć ceanothusa (prusznika), białej forsycji, callicarpy, oczaru w kolorze ametystu, akebii i tamaryszka. Porzuciłam nadzieje na zdobycie krzewu pigwy w przyzwoitej cenie o satysfakcjonującej mnie wielkości. Upolowałam za to dwa osmanthusy, trawy liriope, ciemnofioletowy bez, pieris, różową trawę pampasową oraz... judaszowca, który jak na razie ciągle świeci gołymi gałązkami.  

Ogródek wzbogacił się o gruszkę nabytą w Aldim. Kupiona za komiczne pieniądze, zapakowana w jutowy woreczek, który po otworzeniu ukazał jakieś dziwne trociny, z których wyłaniały się rachityczne korzenie. Nie miałam zbyt wielkich złudzeń, że coś z tego drzewka będzie, ale wydarzył się mały cud i produkt z Aldiego wypuścił listki. Alleluja! 




Goździki brodate z ubiegłego roku. A wydawało mi się, że są jednoroczne.



Perukowiec jeszcze przed zawiązaniem puchatych kwiatów.
Rododendron. Większy krzak dopadło jakieś  brązowienie liści i pąków i obawiam się, że będę musiała się go pozbyć.

Kwitnąca azalia sąsiada. Na pierwszym planie moja wisteria/glicynia vel blauwe regen samosiejka, za nią rosnące jak wściekłe maliny oraz czarna i biała porzeczka. O ile anomalie pogodowe się uspokoją może nawet już w tym roku będę cieszyć się ich owocami. 



Fuksje z Lidla. A w rogu hartujący się pomidor. 



Ogólny widoczek na zieleniący się ogródek. Tulipany kwitły dokładnie miesiąc. 




W sklepie z nasionkami zaopatrzyłam się w przeróżne, nietypowe zioła między innymi białą szałwię. Niestety jakość nasion okazała się żenująca. Większość w ogóle nie wykiełkowała, a te które się wykluły pojawiły się w ilości max 3 sztuk. No cóż... więcej tam nic nie zamówię. 



Plany ogrodowe zakładają jeszcze zrobienie ścieżki. Pierwotnie miała przypominać coś takiego:
Zdjęcie pochodzi z pinterest https://pl.pinterest.com/pin/574842339943352613/

Grzebiąc na pinterest znalazłam kolejną inspirację, która bardziej mnie korci i chyba wymagała będzie mniejszego nakładu pracy (lenistwo li to czy brak czasu?)




Ambitne plany ogrodowe zakładają także zrobienie od strony kuchni pergoli, na której od strony zewnętrznej pięłyby się akebia, wiciokrzew i róże, a od strony domu pnące warzywa, choćby ogórki lub cukinia. Ilość pracy oraz parszywa pogoda  skutecznie mnie na razie stopuje. 

Na koniec piosenka chodząca za mną od jakiegoś czasu czyli Kora i Wyjątkowo zimny maj. Wpasowuje się w nastrój i okoliczności przyrody.












poniedziałek, 7 grudnia 2020

Nocne wisterie

Obiecywałam sobie i Wam, że częściej będę pokazywać moje "dzieła" a może raczej po-twory. Ale cóż... życie.. 

To nawet nie jest tak, że nic nie powstaje. A owszem tworzy się całkiem sporo tylko jak przychodzi do napisania posta, albo co gorsza zrobienia zdjęć w tą ponurą szarugę, to się odechciewa. 

Dziś pochwalę się szafkami nocnymi, które pracowicie obrabiałam od lata. Przez długi czas funkcję nocnych szafek pełniły w mojej sypialni skrzynki po owocach, które przerobione zostały na mobilne kwietniki. Pod koniec lata wyszperałam w pobliskim kringloopie czyli sklepie z używanymi rzeczami dwie nocne szafki. Po 5 E każda, więc jak za darmo. Były w całkiem dobrym stanie choć każda z innej bajki. Przed przeróbkami prezentowały się następująco:





Postanowiłam je przemalować, postarzyć i zrobić decoupage. Jako postanowiłam, tak zrobiłam. Oto efekt:


Kołami do góry - szafka w trakcie obróbki. 



Obie szafeczki obok. Miał być prawie komplet - no i jest.


Szafki zostały przeszlifowane z lekka, oczyszczone a w miejscach, gdzie miały być przetarcia pomalowane czarną farbą. Po wyschnięciu czarnej farby miejsca, które chciałam uwidocznić potarłam dość solidnie kawałkiem świeczki. Na to powędrowały cieniowania z farby różowej, fioletowej i białej (pozostałości po malowaniu sypialni). Po wyschnięciu farbę lekko przeszlifowałam drobnym papierem ściernym. Potem na fronty szafek nakleiłam papier ryżowy, zrobiłam cieniowania między brakującymi fragmentami papieru, a potem... lakierowałam, lakierowałam i lakierowałam. A jak skończyłam lakierować, to przetarłam motyw papierem ściernym i... lakierowałam, lakierowałam i lakierowałam. Lakier jest matowy, więc efekt wtopienia papieru nie jest spektakularny. Ale nie przepadam za błyszczącymi lakierami, zresztą dysponowałam akurat tylko matowym. 

O ile cieniowania na samych szafkach wyszły całkiem fajnie i mnie w pełni satysfakcjonują (szkoda, żę na zdjęciach tego nie daje się pokazać) o tyle cieniowania przy papierze ryżowym nie wyszły idealne. Precyzyjne malowanie o tej porze roku, często przy sztucznym świetle bywało irytujące i nie dało zamierzonego efektu. Pocieszające jest, że niedomagania widać tylko z bliska :)

Chciałam też wymienić uchwyty na metalowe, postarzane wyglądające rustykalnie jednak wszystkie, które znalazłam były za duże, tandetne lub kosztowały tyle, że jeden przewyższał cenę szafek, farb i wszelkich innych użytych materiałów. 



czwartek, 15 października 2020

Prowizorka inaczej czyli żarówka ubrana

Być może pamiętacie moje próby stworzenia abażura idealnego. Informuję, że abażur się stworzył. Tyle, że nie idealny. Po wielu eksperymentach z wzorami, włóczkami, kombinacjami wzorów z włóczkami, wielkościami, obwodami itp. itd. finalnie i tak wybrałam pierwszą opcję (widać robota głupiego lubi). 

Byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że wymyślony przeze mnie kształt półkolisty nijak nie miał ochoty się uformować należycie. Różnej wielkości balony okazywały się a to za małe, a to za duże, a to za jajowate. Zaopatrzona w balony teraz jestem na wszelkie możliwe okazje i lat kilka.  Wpadłam na myśl, żeby użyć parasolki, ale ta z kolei okazała się za plaskata. Specjalnie w tym celu nabyłam nawet piłkę do ćwiczeń, bo wydawała mi się gabarytowo odpowiednia do tego formowania. Wydawała się jest tu słowem kluczowym. No cóż... Będzie robić za dodatkowe siedzisko w przypadku większej ilości gości, bo wątpię bym kiedykolwiek użyła jej zgodnie z przeznaczeniem. I znowu stanęło na pierwszej opcji czyli balonie wzbogaconym miską od robota kuchennego. 





Mam takie wrażenie, że na tym balonie i misce prezentuje się lepiej niż wisząc sobie...





Brzydul wieczorową porą...

Wyszło... tak sobie, ale wykrochmaliłam i powiesiłam, bo widok łysej żarówki doprowadzał mnie już do szewskiej pasji. Rzecz jasna mam zamiar ulepszyć ten wariant o ile uda mi się znaleźć odpowiedni "formowacz". Może nie jest pięknie, ale za to jak oryginalnie :D


piątek, 21 sierpnia 2020

Była sobie skrzynka

Dawno, dawno temu była sobie skrzynka na owoce. W czasach swej młodości zapewne była jasno sosnowa. Kiedy trafiła w moje ręce była już mocno sterana życiem i użytkowaniem. Szlifierka i spora ilość papieru ściernego nieco ją odświeżyły. Przez jakiś czas funkcjonowała sobie, razem ze swoją siostrą bliźniaczką jako szafka nocna. Ta funkcja mi się znudziła, a potrzebowałam kwietnika. Najlepiej mobilnego.

Był pomysł, aby w tym celu spożytkować retro wózek dziecięcy. Mniej więcej coś w ten deseń:
Zdjęcie ze strony marktplaats.nl

Uroczy, ale oczywiście w obecnych czasach zapakowanie do niego pacholęcia byłoby... dziwne. Maxi Cosi jednak wygrywają. Wyobrażacie sobie pakowanie takiego wózka na przykład do samochodu? :) Oglądałam podobny w pewnym kringloopie i tak długo się zastanawiałam czy go kupić, że w końcu ktoś mnie uprzedził. Widać tak miało być.

Zatem dokręciłam do drewnianej skrzynki kółeczka, zapakowałam tam kwiaty i mam kwietnik, z którego jestem wielce zadowolona. I coś mi się zdaje, że druga skrzynka też dostanie kółeczka. Czy będzie również kwietnikiem? Jeszcze nie wiem.


Franuś też się na fotkę załapała. 

Mało, a cieszy. Kreatywnego weekendu!

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Kolory lata

No i mamy środek lata. Zatem mały ogródkowy update.
Część lawendy (tą zdecydowanie mniejszą) już ścięłam. Na tej wysokiej lawendzie ciągle jeszcze stołują się pszczółki, trzmiele i motyle. Jakoś nie mam sumienia pozbawiać ich tej konsumpcji. Zresztą, dla mnie to też ogromna frajda obserwować jak latają i bzyczą. Zaplątał mi się jakiś mieczyk. Kolorystycznie to on mi tak średnio pasuje do koncepcji ogrodu, ale... lubię mieczyki. Może da się go przesadzić?


 Historia pewnej wisterii - w ubiegłym roku był to jakiś dziesięciocentymetrowy badyl, którego nie wyrwałam tylko dlatego, że nie dawał się wyrwać. Zostawiłam do usunięcia w tym roku. A w tym roku zamienił się w okazały, choć jeszcze niestety nie kwitnący krzewinek. Mam nadzieję, że kiedyś zakwitnie i nie okaże się... żółty.

 Mój kącik "kwasowy". Przy choince i rododendronach rosną sobie różne wrzosowate i astry. Ta duża roślinka przy choince to aster, który w ubiegłym roku był wielkości obecnych wrzosów. Chyba ma służy ta lokalizacja :)



Dziwny krzaczek czyli... Dziwaczek. Sieje się sam. Hurtowo. Na razie robię tzw. wyryw kontrolowany czyli zostawiam kilka krzaczków, a resztę wyrywam.  Rośnie sobie przy murze domu, a że nie mam jeszcze sprecyzowanych roślin docelowych i wieloletnich, które tam posadzę, zadawalam się samosiejnymi dziwaczkami.


Hibiskus. Pod nim Irys i kawałek Ostrokrzewu. 

Róża za grosze z supermarketu. 

Róża Leonardo da Vinci. Z tyłu jest krzaczek róży o cudnych fioletowych, lekko przebarwiających się na końcach kwiatach. Niestety akurat nie kwitnie. Mam nadzieję, że chwilowo.
Hortensja. Jaka jest... każdy widzi. W hortensji rośnie sobie kolejna wisteria samosiejka. 


I przechodzimy do "warzywniaka". Pomidorki. Dwa krzaczki, które rozrosły się jak wściekłe. Więcej gałązek i liści niż pomidorów, ale to akurat moja wina. Wyszło moje niedoświadczenie ogrodnicze i brak wiedzy, że liście pomidorom trzeba obrywać. Człowiek całe życie się uczy!


Taki jeden na spacer po deszczu się wybrał. Właściwie to nie jeden a całe stado. To co widziałam, to wyłapałam i do kontenera. Wreszcie wiem, kto mi tak roślinki wyżerał!


Jakoś tak wiosną, albo późną zimą wyrzuciłam do ogródka pestki dyni dla ptaków. Ale się ucieszyłam, że wszystko zjadły, bo nasionka zniknęły. To tak wygląda dokarmianie ptaków w moim wydaniu :) Będzie dynia.


 Ogóry! Wiele ich nie ma, ale na bieżącą produkcję małosolnych w sam raz. Jednego przeoczyłam, więc będzie na nasionka.







I mój "żywopłot", który kiedyś (tak mi dopomóż Priap, Demeter i inni bogowie :D) zamieni się w zaporę przeciw wścibskim oczom sąsiadów. Najokazalsze na razie są Budleje, za nimi rosną sobie tarniny, ligustry i tawuła. Znalazły się też dwie miechunki, a jakże... samosiejki.


W przyszłym roku będę mądrzejsza o tegoroczne doświadczenia choć pewnie dużo wody upłynie zanim stanę się ogrodnikiem pełną gębą. 

poniedziałek, 22 czerwca 2020

365 dni czyli inna historia miłosnego obłędu



Myśleliście zapewne, że będę pisać o filmie (podobno to arcydzieło ma nawet pierwowzór w książce)? BAZINGA... Nie tym razem. Dziś będzie nudno. Jak w polskim filmie bez momentów.

Po ponad 365 dniach malowania, tapetowania, odklejania, obklejania, wieszania, rozbijania i montowania czyli mówiąc krótko  urządzania domu w mojej sypialni nadal straszy goła (a jednak macie te "momenty") żarówka. I będzie straszyć dopóty, dopóki nie znajdę żyrandola idealnego. A z tym może być pewien problem. Bo albo są brzydkie jak holenderka w samo południe, albo za duże, albo za małe, albo kolor nie pasuje, albo kosztuje tyle, że musiałabym ustrojstwo kupować w towarzystwie butli tlenowej i respiratora.

No to wymyśliłam (zdawałoby się, że ułatwiając sobie życie), że lampę zrobię sama. A co! Miało być kreatywnie, obrzydliwie indywidualnie i kobieco. Najlepiej wszystko w jednym.

Był pomysł lampy z melonika (padł, bo szkoda by mi było niszczyć autentyczny melonik, a istniejące podróby wyglądały jak... podróby). Własny kapelusza  po próbie generalnej na sucho czyli bez wycinania dziury w kapelutku nie sprawdził się w pomieszczeniu kompletnie.




zdjęcia inspirujące z pinterest pochodzące

Był pomysł użycia parasolki:

Był pomysł na szarą, industrialną lampę z betonu. Padł równie szybko jak szybko odpadłby z sufitu mojego domu z papieru. Na łamanie sobie nóg przy pomocy lądującego mi w nocy betonu jakoś nie mam ochoty. Choć pewnie byłby to pierwszy przypadek połamania kończyn przy udziale abażuru.

Z prędkością światła przemknął pomysł na kulę typu cotton ball odpędzony jako oklepany i nudny acz tani, szybki i umożliwiający dopasowanie gabarytów perfekcyjnie.

Była idea zostawienia żarówki na zasadzie: nie możesz zmienić -  pokochaj, ewentualnie uszlachetniając ten kochany obiekt o bardziej ozdobną i luksusową żarówkę.


Finalnie spłynęła na mnie światłość, objawienie i pewność w jednym, że lampę zrobię sobie owszem sama, a nawet będzie ona kreatywna, obrzydliwie indywidualna i kobieca, bo ją sobie... wydziergam.
Myśl przednia. Gorzej z realizacją. Mijały kolejne dni i miesiące. Kolejne kawy wypijane podczas porannego grzebania na pinterest w poszukiwaniu inspiracji i wzorów zaczynały powoli rzeźbić mi wrzody żołądka. Schematów, wzorów i pomysłów zalew i obfitość wszelaka. Tyle, że żaden "mój ci on jest, mój ci". Albo szydełkowe, albo szydełkowe, a jak nie szydełkowe to wyglądające  jak stary sweterek obleczony na druciany stelaż. Moja wizja nijak nie chciała nagiąć się do rzeczywistości. Rzeczywistość do wizji tym bardziej.

W akcie desperacji chwyciłam za szydełko. Ja i szydełko! Równie dobrze mogłam chwycić za łopatę lub  siekierę. Albo beton. Zresztą wkrótce okazało się, że beton to ja. Weekend spędzony z szydełkiem i internetowymi tutorialami przypomniał mi dlaczego szydełka nie pokocham. Nawet za całe kolejne 365 dni. Owszem mogę stworzyć kilometry łańcuszka, hektary słupków lub półsłupków, ale połączenie tego w efektowną całość przerasta moje zdolności manualno-intelektualne.  Trudno, jestem szydełkowym betonem.

Może nawet poddałabym się tej szydełkowej traumie, ale zaparłam się jak dzika świnia, że abażur będzie. Ażurowy abażur! Skoro nie mogę wyszydełkować, to go sobie wydrutuję! Gotowców rzecz jasna nie znalazłam. Trafiłam za to na przecudne serwety i serwetki i to robione na drutach! I tak oto najpierw powstały tak zwane prototypki czyli małe wprawki przed dziełem docelowym.


Pierwsza serweta. Kolor na drugim zdjęciu bardziej zbliżony do oryginału. Dziergana z resztek bawełny. Chyba Drops. Średnica 32 cm.



 Wzór ten sam tylko eksperymentowałam z wykończeniem szydełkowym. Zrobiona z akrylu nabytego w Action. Średnica około 43 cm. Na serwetce wypinają śmiało ciałka ogródkowe ogórki. 


Inny wzór. Średnica 37 cm. Wykonana z kolejnej resztkowej bawełny. 
Serwetek nie krochmaliłam. Trochę z lenistwa, trochę dlatego, że byłam ciekawa "naturalnego" looku. Chyba jednak wymagają niewielkiego usztywnienia. Na pewno będzie to konieczne przy konstruowaniu abażura.

Miałam mocne obawy, że dziergać  będę te serwetki wieki całe, prując, rzucając czym popadnie i klnąc w trzech językach. Cóż za miłe zaskoczenie. Dziergało się ekspresowo i wielce przyjemnie. Zamiast zerkać co chwilę na ekran monitora czy telewizora, żeby kontrolować co robię, jak to było przy szydełkowaniu (i dociekając dlaczego do cholery nie wychodzi skoro niby wychodzi) mogłam sobie słuchać audiobooków czy słuchowisk. Samo szczęście! Sama rozkosz! Ekstaza dzika! Tak właśnie rodzi się obłęd przez niektórych nazywany pasją.

W serwetkach zakochałam się totalnie. Owszem, nie są mi one do życia niezbędne i utylitarnie to ja powinnam kończyć męski sweter, śmigać dalsze kocyki i ciuchy dziecięce, skarpetki i czapki, ale... Oficjalna wersja głosi, że wprawiam się, aby stworzyć ABAŻUR IDEALNY. I wiecie co? Mam ochotę baaaaaaaaardzo długo się tak wprawiać. Obawiam się, że ta biedna żarówka znowu będzie musiała poczekać...

Do posłuchania. Kompatybilnie z nastrojem.




piątek, 19 czerwca 2020

Casa di carta. Dom z papieru - ogród z horroru.



O ile o moim domu można by powiedzieć, że to dom z papieru (tych co nie czytali wcześniejszego postu informuję, że nie mieszkam w banku ;)), to ogród przydomowy nazwać mogłam ogródkiem z horroru. Co prawda trolle nie robią mi podkopów, krasnoludki (jakie by nie były) nie chowają się po krzakach, a nawet nie wykopałam żadnego trupa. Jeszcze.

Moje pierwsze wspomnienie związane z  tym ogrodem to wielki, pusty plac z drzewkiem po środku. A potem... Nawet nie wiem jak i kiedy, ten pusty plac przerodził się we wściekły busz. W natłoku codzienności, braku czasu, zmęczenia i walki z remontem nagle ten łysy placek ziemi buchnął dziką zielenią. Tak na prawdę to chwastami buchnął. I bez przesady mogę powiedzieć, że chwasty... mnie przerosły. Ba, przerosły nawet to samotne drzewko na środku ogródka.  Swoją drogą, pięknie się prezentowały. Na zdjęciach. Na żywo jednak chwast, to chwast. I tak oto tylko ubiegłego roku wywiozłam ponad 8 kontenerów zielska.


Odchwaszczony ogródek zaczął odkrywać swoje skarby. Jabłonkę z całkiem sporą ilością jabłek. Rabarbar. Truskawki. Konwalie. Wistery. Dziwaczki. Kolejne znaleziska okazały się o tyleż interesujące, co niebezpieczne. Przepiękne Trąby anielskie, zwane również  Bieluniem albo Daturą to jednoroczne krzaki, które osiągnęły wielkość około metra. Całkiem urodziwe kwiaty zamieniły się w równie urodziwe owoce przypominające nieco kasztany. Urok okazał się wprost proporcjonalny do paskudnego charakteru. Jeśli nie wiecie, to Bieluń jest rośliną trującą. Podobno trafiają się idioci, którzy używają tej rośliny jako narkotyku. Cóż... Może tak właśnie wygląda selekcja naturalna. Ja mogę powiedzieć, że z anielskim, to trąby nic wspólnego nie mają. Podczas odchwaszczania ogrodu, jeden z tych "kasztanów" zaczepił mi bluzkę. Skończyło się alergicznym poparzeniem brzucha. Zabójczo piękna roślina jak widać.

Kulki Datury, a w tle przecudnej urody chwasty.


Ubiegłoroczne chwasty w pełnej krasie i okazałości. 

Widoczek z okna poprzedniego lata. 

Tak było. A jak jest teraz? Choć do ideału ogrodu daleko, to z dumą (bo całą robotę odwaliłam sama) przedstawiam:
Na fotkę załapały się nawet meble z palet. Ale o nich chyba będzie oddzielny post.  W centralnym punkcie - wiśniośliwa - sputnik. Łysy plac pod drzewkiem docelowo ma zarosnąć się konwaliami.  



Naszła mnie teraz taka refleksja, że rośliny są jak dzieci. Radują, cieszą, wywołują uśmiech i dają szczęście, ale wymagają uwagi, pracy, miłości i zaangażowania, a czasem, kiedy chorują fundują mieszankę strachu, bólu i frustracji. Z tym, że rośliny są tańsze w utrzymaniu i można je wymienić, kiedy zaczynają działać na nerwy ;)

Mój ogródek jest płaski jako i Holandia, więc na tajemniczy ogród przerobić będzie go trudno, ale zawsze warto próbować.




Jak widać na załączonym obrazku lawendy są dwa rodzaje. A taka ci niespodzianka.... 

Uchwycić trzmiela w czasie "spokojnej" konsumpcji wbrew pozorom nie było łatwo.



Z zamierzenia ogród ma być naturalistyczny, trochę w stylu angielskim. Wiecie, niby taki chaos, ale kontrolowany. Żadnych żywopłotów ciętych pod linijkę, żadnych bukszpanów (tfu, tfu, tfu, tfu i jeszcze raz tfu) ciętych w kule, stożki czy inne pieski. Jak coś kwitnie to w kolorówce fioletu, różu i bieli. Przyjazny ptakom, pszczółkom, motylkom i ważkom, więc sporo kwiatów i krzewów kwitnących (lawenda, róże, werbena, ligustry, budleje).


Większość róż przekwitła. Po pierwszym "strzyżeniu" czekam na kolejne kwiaty. Ale uchował się taki egzemplarz. Piękna prawda?


Od strony parkingu nie można postawić żadnego ogrodzenia, zatem jedynym, słusznym i zbawiennym okazało się zrobienie sobie... żywego płotu, znaczy się żywopłotu. Tyle, że mój równo z metra cięty nie będzie. Wymieszane w nierównych rządkach rosną sobie ligustry, laurowiśnie, tarnina i budleje. Mam też ostrokrzew, hibiskus i kilka hortensji. W ramach atrakcji kolorystycznej i wizualnej występuje perukowiec. W ilościach hurtowych rozsiewa się miechunka, dziwaczek, dzikie poziomki.

Tarnina na pierwszym planie, w tle budleje. 

Perukowiec. Na razie maluch, ale mam nadzieję, że szybko się rozrośnie skutecznie odgradzając od parkingu i ciekawskich sąsiadów. 

Ogrodnik ze mnie pełną gębą :) Nawet kompostownik posiadam :)

Dziwaczek... Samosiejek w ilościach hurtowych. 

Kwitnący hibiskus. Zdjęcie z ubiegłego roku, w tym jeszcze nie zakwitł. 

Ligust  i stołujący się na nim bzyczek. 


Kącik "kwaśno mi": Rododendrony, wrzosy, modrzewnica oraz choinka poświątecznie wkopana do ziemi. Porażką okazało się posianie astrów (całe dwie torebki astrów chińskich czy peoniowych), z których nie pojawił się na tym świecie ani jeden. Podobnie było z maciejką. Nie wiem czy nasiona były do zupy, czy ja coś zrobiłam nie tak czy może Tucznik, znaczy się sąsiad przemieszczający się do mojego ogródka je zadeptał. Następną razą zrobię rozsady.
To pięknie kwitnące drzewko niestety nie moje. To azalia Tucznika.

W ramach szaleństw zaczęłam nawet przygodę z warzywniakiem.
Obowiązkowe oczywiście okazały się ogórki, które ku mojemu zaskoczeniu nie tylko urosły, ale nawet okazały się jadalne :)
Ogórki, ogóreczki, ogórczunie kochane moje. Niby takie mizeroty, ale... 



Mam też szczaw, którego w sklepie tu nie uświadczysz (chyba, że sklep jest polski, a szczaw w słoiku).
Eksperymentuję z sianiem nasionek resztkowych - super ostra papryczka "dostana" kiedyś od taty, plasterek pomidora wetknięty do gruntu, pestki różnorodne wtykane do gleby po konsumpcji...  Posiany mam jarmuż, fasolkę szparagową i kukurydzę. Czekają nabyte nasiona szpinaku, skorzonery, ogórecznika i roszponki. Powoli kompletuję zielnik. Niestety koper, majeranek i bazylia siane niemal hurtowo wschodzą, eufemistycznie mówiąc w wersjach bardzo limitowanych.

Mam też (chyba??) chrzan.

Co prawda Tucznik orzekł, że to chwast, ale uprzejmie go uświadomiłam, że nawet jeśli, to  MÓJ chwast i bardzo go lubię (chwast, nie tucznika). Swoją drogą Holendrzy, szczególnie ci z mego sąsiedztwa są... specyficzni. W ramach lenistwa ogródki wykładają kostką, kamykami albo żwirem, a ci co bardziej pracowici - trawą. Owszem bywają wyjątki posiadające ogrody na wypasie, ale to głównie ci za których kopanie, plewienie i inną czarną robotę wykonują firmy ogrodnicze. I tak oto moi skostniali a spasieni sąsiedzi ze skamieniałymi ogródkami, w których gdzieniegdzie, bez składu, ładu a już na pewno bez konceptu rosną sobie pojedyncze krzaczki, dają mi dobre rady co, gdzie i jak powinnam posadzić. Od czasu do czasu słyszę też z pewną dozą zazdrości, że JA to mam duuuuży ogród. Albo, że JA to co tydzień coś kupuję i sadzę. A raz nawet mi się zdarzyło usłyszeć, że skoro mam większy ogród, to ciekawe czy mam też większe opłaty?! I tu czara się przelała i odparłam -że owszem mam-  za wodę, bo mam więcej powierzchni do podlewania.  Pffff... no, to sobie ulżyłam. O sąsiadach to chyba specjalny post nawet by się uzbierał...


Ale wracając do mojego "dużego" ogrodu... Może  i nie ma szans na stanie się tajemniczym, ale na pewno jest pełen niespodzianek. Z malw posianych gdzieś planowo nie wylazła ani jedna. Wylazły za to tam, gdzie ich absolutnie nie siałam. Konwalie, które uwielbiam i które chciałam nawet specjalnie zamawiać znalazły się całkiem niespodziewanie w niespodziewanych miejscach. Przeflancowałam je pod sputnik, znaczy się pod śliwowiśnię. I teraz czekam, aż się rozprzestrzenią i pokryją tą łysą połać pod drzewkiem. Bez mała przy każdym odchwaszczaniu natykam się na kolejne wisterie, które albo przesadzam, albo rozdaję i jak tak dalej pójdzie to chyba zacznę sadzonki sprzedawać.

Malwa niespodzianka i równo przycięta Tfuja (znaczy się tuja) sąsiada.. 

Wisteria - jeszcze bez kwiatów i łopata w akcji podczas kopania ogrodu. 

Wciśnięta pod mur domu konwalia. Miałam szczere chęci ją przesadzić, ale musiałabym zrywać płytki. Skoro tam się ulokowała...

To mój pierwszy własny ogród, więc z doświadczeniem krucho, ale... jak nie wiem to szukam, sprawdzam i pytam.

Bywa też śmiesznie. Szczęśliwa jak sasanka na stepie kupuję w super cenie czarną porzeczkę, jesienną malinę i jeżynę. Co prawda jeżyna jakoś tak podejrzanie dziwnie mi wygląda, ale na obrazku jak byk jeżyna, to okularów do czytania w torebce nie szukam. Nad wykopanym dołkiem nachodzi mnie znowu refleksja, że jeżynie to jakoś tak liście inaczej wyglądają. Chwytam za etykietę, rękę teleskopuję... no tak... kupiłam sobie super radośnie czarną morwę zamiast jeżyny.

Niech moc zieleni będzie z Wami. Udanego weekendu!