Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

niedziela, 30 czerwca 2013

Senna niedziela trupem się zaczyna

Na początku informuję. Zdjęcia będą drastyczne. Co prawda i tak mniej straszne niż tipsy pani managjer, ale żeby nie było, że nie ostrzegałam.

Obudziłam się bladym świtem o ósmej. Właściwie, to obudził mnie ból głowy. Zawlokłam się do łazienki, żeby rozkuć zaropiałe oczy, po drodze włączając ekspres do kawy. Jak przemyłam oczy określenie "przejrzeć na oczy" nabrało nowego znaczenia. Przejrzałam i zobaczyłam.  Zwłoki małego królika i Franka killera obok bawiącego się tym łupem niczym najprzedniejszą zabawką.
Tylko czekam kiedy nas zamkną za kłusownictwo...

Zapodałam sobie ibuprom sztuk dwa i wróciłam do łóżka, uznając, że królika i tak nie wskrzeszę, a wydzieranie kotu zdobyczy może wywołać uraz psychiczny. I u mnie i u kota.
Po trzech godzinach dalszego snu stwierdziłam, że niedziela nie niedziela, ale dobrze by było wstać i coś zrobić. Niestety musiałam zacząć od sprzątania resztek zwłok małego rabbita. Tu oszczędzę wam zdjęć. Wypiłam zimną kawę, uszyłam woreczek na klamerki, które do tej pory walały się w plastikowym pudełku po owocach. Potem idąc za ciosem uszyłam opaskę do spania (durna użyłam tej ślicznej a wrednej satyny, co to odporna na szycie, prasowanie, szpilki i wszelkie perswazje), rozprułam jakieś stare spodnie w celu przerobienia ich na spódnicę, posiliłam się gołąbkami (nie, to żaden łup Franka tylko zwykłe mięsno-ryżowe w kapuście pekińskiej :)  po czym... zasnęłam. Tyle to ja spałam jedynie podczas ostrej choroby.

Arcydzieło to nie jest, ale i tak lepsze niż plastikowe pudło,  w którym klamerki kurzyły się i wiecznie wypadały.

W ramach szaleństw wypróbowałam ścieg przypominający choinkę. Opaska do spania w pieleszach domowych, wersję do samolotu uszyję sobie z bardziej współpracującego materiału.
Jak wstałam ukręciłam lody - pomarańczowo-jogurtowe z dodatkiem świeżej melisy. Co jak co, ale melisa obrodziła w tym roku. Sezon na uspokajacze widać.
Może nie wyglądają super reprezentacyjnie, ale wyszły pyszne.
A na koniec zdjęcie wściekłych poziomek. Rozrosło się cholerstwo tak, że jedną z hortensji przesłoniły. O inwazji w zielniku nawet nie wspomnę. Szkoda, że nie smakują tak dobrze jak wyglądają. Szczerze mówiąc, to w ogóle nie nadają się do jedzenia. Poziomki dziwolągi.


sobota, 29 czerwca 2013

Zwierzyniec

Z nosem w papierach wchodzę do kwatery głównej a raczej gównej Orłela. Kawałek plastiku przytknięty do drzwi udostępnia  mi ten sezam. Amerykańska mechanizacja.  Drzwi się otwierają.
Podnoszę wzrok znad dokumentów i widzę... świnię. Stoi sobie przy schodach i wpatruje się we mnie małymi, świńskimi oczkami. Charakterystyczny trzask za moimi plecami obwieszcza, że drzwi właśnie się samoczynnie zamknęły . Welcome in our castle. Stoję. Świna też. Nie ruszam się. Ona też.  Przez mózg przelatuje mi z prędkością światła natłok myśli. Co ona tu robi? Ta świnia. Ok. Orłel. Folwark. Wszystkie świnie równe, ale żeby aż tak. Żeby świnię do biura? A może to jakaś metamorfoza. Nie czytaj więcej Kafki, strofuje się w myślach. A może mi się  przywidziało? Zamykam oczy. Otwieram. Bydle.. znaczy się świnia ciągle tam jest. Szara, brudna i jakaś taka... niemrawa. Uciekać? Jak? Drzwi się zamknęły... Na górę... po schodach.... Nie dobiegnę na obcasach...  Zwoje mózgowe zaraz mi się przepalą.
Może by tak do niej zagadać? Zagaić po przyjacielsku? Takie świńskie.... how are you? Ale do kaczki - taś taś, do kurczaka cip, cip, do kota kici, kici, ale do świni?  O żesz... ale co do świni??? Chrum chrum prosiaczku?  I w jakim języku???  I tak sobie stoimy. Biorąc się na przeczekanie.
A w ogóle, to brudna ta świnia. Cała ochlapana. Brudna jak świnia. Łącznie z butami. Zaraz... Chwila... Buty? Świnia? Od butów to był  kot,  a nie wieprzowina. Teraz przyglądam się jej spokojniej. W końcu to ucywilizowana świnia...Odziana... Na razie tylko od stóp, ale dobre i to.
I wtedy do mnie dociera. Ta świńska świnia to atrapa.  Rzeźba przygotowana dla jednego z klientów. Były pingwiny, koty, pedalskie psy  i królewna Śnieżka bez głowy, to czemu nie świnia.  Jak już zmysły wracają mi do równowagi, to myślę, że w sumie mogliby tego prosiaka zostawić. Jako wizytówkę firmy - witajcie u Orłela...  nie będzie równo, nie będzie sprawiedliwie, ale jak kurwa będzie wesoło!!!

Swoją drogą Orłelowisko jest przyjazne zwierzętom. Także żywym. Pani managjer np. przyprowadza do biura 2 psy. Ostatnio nawet 3. Żywe. Srające na stołówce i innych korytarzach. Lubię zwierzęta. Nawet te  srające psy lubię. Nie lubię pani managjer. Bo psy powinny być w domu, a nie w biurze.  Mam wrażenie, że do pracy wleczone są dla designu nie z rzeczywistej potrzeby.
Bo do tipsów pasują. Pani managjer nie siedzi w pracy 8 godzin, a w domu ma dwa bękarty prawie pełnoletnie. W sumie to szkoda mi tych psiaków. Głupie, bo głupie, ale jaki pan taki kram. Nie ich wina.  Też bym zidiociała gdybym z tą babą musiała przebywać cały czas.
Ostatnio obserwowałam jak chwyciła  jednego z tych psów i siłą wcisnęła mu pysk  w podłogę, gdzie wcześniej biedak nasikał. Głupia sucz. I nie mówię tu o psinie bynajmniej.  Było psa wyprowadzić dziwko wtedy kiedy potrzebował, a nie wtedy gdy masz ochotę zapalić.  Dramat. Tak się  kończy jak ze spawacza  robi się  finansistę. Woda sodowa przywala do głowy.  Na szczęście to ostatni szczebel kariery, bo wraz z wycięta macicą usunęli jej centralny ośrodek kariery. Che peccato!

Z innych zwierząt na folwarku mamy jeszcze sprzątaczkę - świętą krowę.  Gwiazda mopa. Pracuje 2 godziny dziennie, a pensje dostaje jak za cały etat.  Jak pracuje więcej niż dwie to płacą jej... nadgodziny. Bez żadnej wiedzy, doświadczenia i odpowiedzialności!  Gdyby pracowała 8 godzin miałaby pensje jak pilot British Airlines!!!! Niewiarygodne? Fakt. Chyba tylko w archiwum X widziałam większe kurioza! Mówicie, że może ma jakieś dodatkowe atuty? Może... Nie wiem... Nie jestem w stanie się z nią porozumieć, bo mówi tylko tym swoim paprykowym językiem. Zero holenderskiego, a po angielsku tylko: yes, yes, yes... senkju... Do wylizywania pewnie wystarczy.... Tylko nie wiem czego, bo podłogi są brudne.
Jak przejechałam palcem po parapecie zdejmując pół centymetra kurzu i pokazując to jednemu z szefów, to mi powiedział - to sobie posprzątaj. Następnym razem pokażę mu odpowiedniejszy palec.

Czy kogoś jeszcze dziwi, że wolę zwierzęta niż ludzi, a moja niechęć do pracy jest odwrotnie proporcjonalna do wynagrodzenia (notabene permanentnie spóźnionego)?



czwartek, 27 czerwca 2013

Interes życia...

Nie miała baba kłopotu kupiła se overlocka. Nie to, że nam się pożycie nie układa. Myślę, że układałoby się znacznie lepiej gdybyśmy się lepiej przed tym ślubem, znaczy się transakcja życiową poznali.  Co prawda wraz z Panem Loczkiem dostałam intercyzę zwana inaczej instrukcją obsługi i wszystko byłoby piknie, gdyby nie fakt, że instrukcja liczyła sobie 5 stron z czego 3 to spis treści i inne równie użyteczne informacje. To mniej więcej tak jak na pierwszej lekcji jazdy samochodem, gdy instruktor powie ci:  tu jest kierownica, tu jest wajcha biegów, no to jedziemy...
A potem... wszystkie drzewa nasze są...

Walka z zerwaną nitką prawie mnie pokonała. Raz działało, raz nie... Szukanie wiedzy w internecie efekt dawało mizerny. Zgrzytnęłam zębami i  poszłam na kurs oswajania overlocka (takie nauki małżeńskie po ślubie). Trochę czułam się jak debil, gdy okazało się, że nóż można też ustawiać, albo zadając pytanie w stylu: a po co to pokrętło?  Przeszło mi jak zobaczyłam, że kobitki zadają podobne pytania mimo, że wyposażone są w pełną instrukcje obsługi maszyny w ich własnym języku zresztą. Z kursu wyniosłabym więcej, gdybym miała większe obycie z overlockiem. Ale oczywiście nie żałuję, bo sama to mogłam sobie do usranej śmieci ta dolna nitkę montować. Prowadząca od razu zlokalizowała problem nawet bez wnikliwego hipnotyzowania maszyny jako to ja zazwyczaj czynię z każdym nowym sprzętem :)
Przy okazji okazało się, że prowadzi też  kursy kroju i szycia, wiec jak nic nie wybuchnie to może od września się zapiszę. Będę się profesjonalizować :D

Ale tak w ogóle, to ja o czymś innym chciałam. Mianowicie posiadając overlocka doszło do mnie, że trzeba by się i w nici do niego zaopatrzyć, bo 4 sztuki białych niekoniecznie nadadzą się do wszystkiego. Rozpoczęłam poszukiwania i znalazłam istny sezam - wsio po 0,50 centów. Dumna i nadmuchana  jak zeppelin na wietrze, że tak sprawnie mi poszło  napisałam do sprzedającego o tajemniczym imieniu MO (komuś się kojarzy??) nieco zdezorientowana informacją, że najchętniej to on by wszystko na raz sprzedał. Przezornie zatem zapytałam czy opcja  "nie wszystko" tez wchodzi w grę  i ile jest "to wszystko".  Oczyma wyobraźni jednak już widziałam te szpulki, wybierałam kolory no i rozplanowywałam, które do jakich materiałów posiadanych się nadadzą. Jak już mi ten ostatni MO-hikanin odpisał okazało się, że on najchętniej sprzeda wszystkie hurtem. Bagatela 10.000 sztuk.  A jak będę nastawać na pojedyncze egzemplarze to on sobie życzy 2,50E.  Nie odpisałam nawet arabusowi, bo musiałabym mu elegancko  powiedzieć, żeby się w dupę sa-MO-dzielnie pocałował, bo za max 1,50E to kupię sobie w sklepie online.
W ten oto sposób nie zrobiłam niciowego biznesu życia, za to po raz kolejny przekonałam się, że moja intuicja działa, a robienie interesów z ciapatami obarczone jest sporym ryzykiem.

A Wy macie jakieś sprawdzone/ulubione marki i dostawców?  Zawsze używacie idealnie dopasowanych kolorystycznie nici do obrzucania na overlocku? 

W poprzednim poście pisałam o muzyce serwowanej w barze w Rotterdamie. To wczujcie się w klimat, a będzie wiedzieć czemu uciekłam. Swoja droga "artyści" z baru spokojnie mogliby wystapić w tym teledysku. Od razu uprzedzam, że  całego dzieła nie wysłuchałam do końca. Widać nie tylko Polandia disco polo słucha. Badziewie jest wszędzie.

środa, 26 czerwca 2013

Światowo...

Czasem człowiek musi... inaczej się udusi. No więc mnie naszło na wyjście do świata. Wielkiego świata.  Z koleżanką wybrałam się do Rotterdamu. Do wyboru była jazda samochodem i robienie za Boba trzeźwego jak świnia, względnie dobrowolne skazanie się na transport publiczny, co też uczyniłam. Wydostanie się z mojej wiochy bez samochodu to istna wyprawa. Jeden autobus na godzinę zaliczający wszelkie malownicze wioski i wioseczki po drodze.
Wybierając knajpę kierowałyśmy się dwoma czynnikami  - byle było miejsce koło kominka (czy jak tam zwał te ogródkowe grzacze)  i nie straszyli muzyką. Dosyć szybko nam się to udało. Pozornie.  Ni z tego ni z owego muzykę zmieniono na przyśpiewki juhaskie czy tam inne holenderskie disco polo. Do tak atrakcyjnej muzy na bar wskoczyła jakowaś dziewoja. Sądząc po przyodzieniu i zażyłości z personelem pracownica tejże knajpy. Przymała koszulka, opięte legginso-spodnie na grubej dupie i bita śmietana serwowana na to cudne ciało... Tandeta na maksa. Chyba jedynie pani managjer na folwarku mogłaby ją przebić.  Ale miałyśmy miejsce tuż przy piecyku, a wiatr na dworze przewracał barierki, więc jakoś wystawianie się na szaleństwa pogodowe nie bardzo nam pasowało.
Po jakimś czasie do baru weszła wycieczka z Alcatraz.  Z 10 facetów w takich samych szaro-niebieskich koszulach z jakimś stemplo-nadrukiem.  Jeden z nich wskoczył raźno na stolik i rozpoczął disco pląsy. No bywa. Na zewnątrz przemknęła jakaś uciekająca panna młoda goniona przez króliczka. Przetarłam oczy. Sprawdziłam procenty na butelce piwa i chwilę potrzymałam w głowie myśl o wizycie u psychiatry...
Wkrótce do tandeciary na barze dołączył osobnik o gabarytach sumo  i rozpoczął swoje wygibasy. No bywa... Dziwne tylko, że ten bar się pod nimi nie zawalił. Na koniec sumo zdjął koszulę  trzęsąc zwojami tłuszczu w rytm "you can leave your hat on...."  a tandeciara  odziała się "seksownie" w jego namiot, znaczy się koszulę. O żesz kurwa... a to była dopiero 21!  Duszkiem dopiłyśmy piwo, zapłaciłyśmy i dałyśmy nogę.

Na zewnątrz czekał na nas Hitchock. A właściwie jego ptaki. Dwie solidnie wypasione mewy (a może jakieś ptactwo mewopodobne) zacięcie walczące o zwłoki gołębia. Hałas przy tym robiły i dźwięki wydawały co najmniej mało przyjazne. Centrum Rotterdamu. No bywa.
Może i dobrze, ze zdjęcie niewyraźne... Fota nie oddaje gabarytow ptactwa.

W kolejnym barze muzyka była więcej niż dobra. Miejsce wynalazłam tuż przy piecyku. A obsługa miała klasę i wyjątkowy urok. Śliczne dziewczyny. Wrzuciłam je do kolekcji ładnych holenderek liczącej jak do tej pory 2 sztuki :) Choć te akurat miały mało holenderską  urodę. Pewnie jakieś latynoskie mieszanki.  Niestety. Wybiła godzina zero, znaczy się czas na ostatni autobus do domu i tak oto skończyło "wyjście do miasta". 

Naszła mnie refleksja, że im większy zapasiony obrzydluch tym mniejsze ma opory do eksponowania tych "walorów".  A jest wiele ślicznych dziewczyn, które nie "lansują się", choć by mogły. Może to się właśnie nazywa styl i klasa?

piątek, 21 czerwca 2013

Słowa kluczowe - part 4

Cykliczny post, stałym bywalcom znany :)  Rzekłabym... antydepresyjna lektura ;)
  • Ptaaaki cudaki pan robotka... 
  • Wioleta 18 lat obciaganie Nowy Targ - no masz... wiedziałam, że te guziki przyciągną jakieś... ciekawostki ;)
  • optymistyczne pozy blogspot - co jak co, ale optymizm to u mnie aż bucha,
  • kupię rybke mimi mini maskotka wrocław 
  • jaka jest wstążka na black eyed peace... 
  • burda pod sama szyję
  • wykroje sukni wieczorowych dla lalek... -





środa, 19 czerwca 2013

Pogoda jak kobieta... zmienna jest.

Po fali zimna i deszczu zrobiło się ciepło. Nie. Zrobiło się upalnie. W moim "biurze"widzę czym oddycham, a pani managjer po dwóch godzinach ciężkiej pracy...(tu rozległ się diabelski chichot) stwierdziła, że jest zmęęęęęęęęęęęęęęęęczona i jedzie do domu. Biedactwo.
Wczoraj wieczorem o godzinie 23 było 25 stopni. Cieszmy się tą chwilą, bo pewnie nie potrwa ona długo. Znaczy się mówię o pogodzie, a nie o nieobecności pani managjer, której i tak więcej nie ma niż jest.

The last news... Pada... Ale jest ciepło. Oby tak zostało. Nie będę narzekała.

wtorek, 18 czerwca 2013

ogłoszenia drobne czyli idioci idiotom

Ogłoszenie z życia, a raczej z internetu wzięte. Pisownia oryginalna.

Gerbery cięte - wyłącznie z własnym samochodem (ba... sama chętnie poznam taka zmotoryzowana gerberę!! Byle nie W-ciętą ;)).

Witam,
Poszukuje osoby z własnym środkiem transportu i doświadczeniem w pracy przy gerberach ciętych, mieszkającej w Rotterdamie (najlepiej Zuid). Osobie spełniającej wszystkie warunki możemy zaproponować długotrwałą współpracę pod warunkiem zadowolenia klienta (no ba... zadowolenie klienta rzecz święta...  ;)
Jesteś osoba której szukamy?
Zadzwoń!
_____________________________________________________
Kolejne ogłoszenie tego samego bystrzaka:
Dla naszego klienta w okolicach Lansingerland poszukujemy kandydatow na stanowisko pracownika szklarni z papryka. Szukamy osoby samodzielnie mieszkajacej w okolicach Rotterdamu, dodatkowym atutem jest posiadanie wlasnego srodka transportu do pracy, doswiadczenie w scinaniu zielonej papryki jest konieczne!!!  Niech mi ktos na boga wytłumaczy jaka jest różnica miedzy ścienianiem ZIELONEJ papryki, a CZERWONEJ. Prócz koloru. Notabene czyżby to była dyskryminacja daltonistów? ;)

Jestes osoba ktorej szukamy?
______________________________________________________________________________
Dla naszego klienta poszukujemy osoby z doswiadczeniem szczyzenia owiec.
Jest to 200 sztuk.
Najlepiej z okolic Tiel.

Podpisane... Hannibla Lecter ;)
________________________________________________________________
Praca przy orchideach z zakwaterowaniem! (a tu dla odmiany orchidea bez problemów mieszkaniowych)
Firma pośrednictwa pracy dla swojego klienta szuka osób do pracy przy orchideach.
Wymagana jest dobra znajomość języka angielskiego oraz duża motywacja do pracy.
Zainteresowane osoby prosimy o przesłanie CV na adres info@........

__________________________________________________________________
Kierowca wózka widłowego z j.holenderskim (to jest wyższy stopień zaawansowania techniki - wózek widłowy władający językiem)
Praca dla dobrego kierowcy wózka widłowego.
Dla jednego z naszych klientów poszukujemy kierowcy wózka widłowego do pracy w magazynie gdzie przechowywane są owoce.
Wymagane jest doświadczenie i znajomość języka holenderskiego.

__________________________________________________________________________
Róże białe -  mniemam, ze jak ktoś pracował przy czerwonych to już się nie nadaje ;) Bieeeeełyyyyje  roooozy.... Ruscy dalej atakuja...
szukam osób do pracy przy białych różach z doświadczeniem plauzy,cięcie, sortowanie. z prawem jazdy kategori B (pisownia oryginalna) i z nie wielka   znajomością języka holenderskiego lub angielskiego osoby zainteresowane proszę o kontakt.
____________________________________________________________________________
Praca przy produkcji kurczakow (niech mi ktoś powie jak się produkuje kurczaka) ;)
Wtam poszukuje osob chetnych  do pracy
praca na lini produkcyjnej
zapewniamy zakwaterowanie
ubezpieczenie
dojazd do pracy
____________________________________________________________________________
Zatrudnie dwie osoby z doświatczeniem na mycie kurników 18 - w wtorek teren Breda -Eidvowen. dalsza w spółpraca. Osoby tylko z doświaczeniem!

Mniemam, ze ten niedouczony debil piszący ten tekst długo musiał to DOSWIATCZENIE nabywać. I jak powszechnie wiadomo czyszczenie kurników musi wykonywać wysoce wykwalifikowany pracownik :D
Dwa zdania 3 błędy. Gratulacje! 
_____________________________________________________________________________
Biuro pracy tymczasowej ................... (oszczędzę młotkom wstydu)  dla jednego z naszych klientow, dzialajacego w branzy miesnej w miejscowosci Boxtel poszukujemy osoby z doswiadczeniem na nozu (to chyba jakas epidemia, ciagle widze ogloszenia - praca na nozu, na szklarni, na blacharni, na stoczni... ze co, ze samych dekarzy wszedzie potrzebuja??)
Od kandydatow oczekujemy:
 - doswiadczenie na nozu przy wieprzowinie;
 - umiejetnosc wycinania organow tj. Watroba, podgardle, pluca (lewe i prawe); jeszcze jest serce (jedno), nerki (lewa i prawa), żołądek (jeden)...
- adekwatnosc pracy na tasmie produkcyjnej oraz w zimnym otoczeniu; cóż... inteligencja piszącego jest adekwatna do poziomu ogłoszenia.
- mile widziane uprawnienia na wozki EPT oraz znajomosc jezyka obcego (angielski, niemiecki badz holenderski)
____________________________________________________________________________

piątek, 14 czerwca 2013

Burda 7/2013 czyli i nie opuszczę cię aż do śmierci

Burdę kupowałam nawet wtedy, gdy sama nie szyłam. Kupowałam, bo czasem mama mi coś uszyła (ja pracowicie przerysowywałam wykroje). Kupowałam, żeby pokazać krawcowym, co chcę. Teraz kupuję, bo sama szyję. A raczej szyć próbuje. Ze skutkiem różnym.

I tu mogę oficjalnie oświadczyć- BURDO, nie opuszczę cię aż do śmierci. I kupować cię  będę. Żadne Anny, Knipmode,  a nawet cudne, ale za-bardzo-za-morskie Buttericki  nie zajmą twego miejsca. Nie obrażę się  na ciebie za zlekceważenie zrywu polskiego społeczeństwa (sztuk 508, słownie: pięćset osiem) na okoliczność większej ilości męskich gaci vel gaciów. Widać mało zrywna i wyrywna jestem, bo bojkotować cię nie zamierzam. Nawet podziwiam twe zdecydowanie, że nie uległaś temu tak zmasowanemu atakowi... sztuk 508.

Cała akcja na chłopski rozum od początku skazana była na porażkę. Chcenie społeczeństwa, sztuk 508 to jedno, a prawa rynku to drugie. Widać wydawanie osobnego magazynu z wykrojami dla panów im się nie opłaca. Czemu się osobiście absolutnie nie dziwie, bo skoro 508 osób podpisało petycje, to ile by taka Burdę kupiło? No właśnie... A jeśli dodawanie męskich wykrojów do comiesięcznego magazynu miałoby się odbywać kosztem damskich, to ja tym bardziej ciesze się z owej odmowy. Tak, egoistyczne to, ale cóż... taki life. KAŻDY pilnuje własnego interesu i  tak w ogóle to jakoś tak mam wrażenie, że  w całym tym zamieszaniu o męskie wykroje to niekoniecznie chodzi.

Ale do rzeczy... Lipcowa Burda jak to na wydanie letnie okraszona jest modelami mniej lub bardziej wychapanymi, powycinanymi i roznegliżowanymi.  Tradycyjnie wybrałam te, co to mi się widzą i może z obrazka w materię zamienione zostaną.

Proste, seksowne i plażowe.  Fajne, ale kompletnie bezużyteczne jak dla mnie. No chyba, że zdarzy się cud... 

 Bluzeczki z tej Burdy podbiły moje serce. A o to,  trzeba przyznać dosyć trudno.
Absolutna moja faworytka.


Fotel i dziecię zasłaniają sukienkę. Na szczęście rysunek techniczny pokazuje więcej.  Prosta, ale fajna kiecka. Przynajmniej tak mi się wydaje.




Modele retro coś mnie ostatnio nie zachwycają. Ot... zwyczajne takie. Choć z drugiej strony... wolę takie proste i normalne niż dziwactwa.
Materiał totalnie nie moja bajka, ale sukienka oryginalna. Taka akurat do folwarku  ;) 

I bielizna, która może nie jest najcudniejsza w świecie, ale takie gacie z koszulką do spania na upały (tu hrabina zaśmiała się po francusku, ponieważ innego języka nie znała) w wersji satynowej mi się zamarzyły.
Półhalka też jest czymś czego szukałam od dawna. Dziękuję ci Burdo!


A teraz też Burda, ale inaczej. Kupiłam dziś, nie bacząc nawet na ten haniebny język Burdę - step by step.  W ciągu roku mają ukazać się 4 numery, które jeśli wierzyć opisowi z okładki mają stanowić pełną informację z książki. Jakiej książki, to nie bardzo wiem.
Pierwszy numer przegapiłam. W tym numerze są informacje o dopasowywaniu wykroju do sylwetki m.in. pod kątem małego lub dużego biustu, małego lub dużego brzucha, małego lub dużego tyłka i innych takich małych lub dużych... zmiany rękawów, wszywanie podszewki, rady o sprzęcie - rodzaje nożyczek itp.

Ciekawa jestem, czy w Polsce też ta publikacja się ukazuje? Nie doszukałam się jakoś informacji o tej gazecie.



Przykładowa strona o konstrukcji i dopasowywaniu wykroju.
Guzik... z pętelką ;)

Wszystkie zdjęcia są skanami z magazynu Burdy.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ekspresówka okołodepresyjna

Nie ma to jak czymś zająć ręce, żeby zresetować umysł. W ten sposób, błyskawicznie jak na mnie, bo w sumie w jeden dzień powstała ta oto ekspresówka.  Najwięcej czasu zajęło mi... pranie. Niebieska kredka nijak sprać się nie chciała. I mimo, że z wierzchu nie jest widoczna, to od spodu ciągle jeszcze mimo kilku prań i traktowania vanishem, varnishem i innym amishem ciągle ją widać. Normalnie jak u Kieślowskiego. Trzy kolory. Niebieski.
Wykrój Burda 4/1991 model 104.   Spodobał mi się ze względu na dekolt. Model lekki, łatwy i przyjemny.  Polecam.
I to tyle z pisaniny, bo moje poczucie humoru jest ciągle jak to moje ciśnienie - za niskie.
Proces twórczy - jeszcze bez rękawów.

Szwy obrzucane już  na Loczku. Cóż... powiedzmy, że jesteśmy jak małżeństwo w fazie docierania się. Daleko nam do rozwodu, ale już mamy za sobą  pierwsze zgrzyty, jednak ciągle widzimy korzyści płynące ze wspólnej egzystencji ;)
Rozmiar 36, bez poprawek. Może jedynie odrobinę poluzuję na szwach dla komfortu użytkowania w samochodzie.

Skoro wrzucam zdjęcia na człowieku, wykonane po ciemnicy, telefonem z samowyzwalaczem to znak, że mój stan umysłu daleki jest od doskonałości. Look też. Vide chaotyczny koczek na głowie w stylu piorun pierdyknął w Madam Butterfly. Jeśli to prawda, że człowiek wygląda na tyle lat ile mu w duszy gra to... Szanowni Państwo... właśnie podziwiacie ostatniego żyjącego mamuta względnie innego dinozaura.
Frontem do klienta jak to było w jakimś tam kabarecie.

Zdjęcie jako mój nastrój - rozmyte, niewyraźne, nostalgiczne... 

I coś dla wielbicieli Franka :)
Tam gdzie rosła bazylia... Uwaga na szkodniki w ogrodzie ;)

sobota, 8 czerwca 2013

Siódmy krąg piekieł

Czasem trafiają się takie dni, że wszystko nie tak. Najpierw ktoś rozbił mnie dokumentnie. Cóż... czemuś biedny, boś głupi. Kiedyś  mu wystawię rachunek z procentami, ale na razie sama w siebie procenty dla kurażu wlewam. Tyle, że nie jestem w stanie tyle wypić, żeby pomogło. Ale jak widać, nawet po pijaku literki ładnie składam.
Potem złamał się ząb. Na szczęście ostatni czyli jakaś tam ósemka vel siódemka. Sorki... po pijaku to i koniowi w zęby lepiej nie zaglądać, a co dopiero wrednej wiedźmie.
Potem nastąpiła seria drobnych, ale upierdliwych i wkurwiających niedogodności czyli tu coś się zawiesiło, tam się coś nie otwiera, tu się nie mogę zarejestrować, a tam wylogować... No żesz normalnie jak u Orłela... Pięć minut na słońcu i piekące policzki. Sprzątanie ogrodu... i ból kręgosłupa.
A tak na prawdę to to gówno ciągnie się już jakiś czas.... bo najpierw dzień matki, potem moje urodziny, kurwy u orłela, kleszcz na Franku (taaa... wiem, że śmieszne, ale mało co mnie tak przeraża jak kleszcze i węże). 
Kiedyś moja przyjaciółka przy takiej serii siadła i powiedziała: ciekawe co, kurwa jeszcze się zdarzy... ugryzła jabłko i złamała jedynkę. To ja się zamykam i już NIC nie mówię. Demon nie śpi. I czasem myślę... Stachura, Hemingway, matka, Witkacy, van Gogh,  Sylvia Plath, London, Kosiński, Borowski, Petelicki, ... Czemu nie ja? Co ja tu kurwa jeszcze robię?

TAAAAAA....  ktoś musi nakarmić Franka.

Mag witch project...

To, że jestem wiedźmą odkryłam całkiem przypadkiem.  Najpierw były to drobne zabawy w stylu a kysz, a kysz znikajcie Adamsy (upierdliwi lokatorzy mieszkający w pierwszym holenderskim lokum). Skuteczne, działające, ale wydawało się, że przypadkowe...
A potem... Kolejne wydarzenia nie mogły być przypadkiem.  

Sprzątanie hotelowych pokoi - szumnie nazywane pracą pokojówki to jedna z gorszych prac jakie mogą się trafić.  I tylko na filmach pokojówka wygląda ślicznie i opierdala się z wdziękiem. Względnie stanowi atrakcję seksualną dla męskich dewiantów - cała pachnąca, kusząca, machająca miotełką do kurzu (tak to pracuje jedynie węgierka u Orłela).
Prawda jest taka, że to ciężka, fizyczna praca. Presja czasu (na sprzątnięcie pokoju masz jakieś 15-20 minut). Smród, brud, nieustanne wdychanie chemii i krochmalu ze zmienianej pościeli. Po kilku miesiącach budząc się nie możesz ruszać palcami... potem całą ręką...a na koniec siada ci kręgosłup i kończysz jako warzywo...
Dzięki pracy w hotelu nabawiłam się też chronicznego, nieuleczalnego i nieodwracalnego ostatniego stadium nietolerancji. Smród pokoi po chinolach był taki, że czasem najpierw musiałam zwymiotować, a potem dopiero zabrać się do sprzątania. Przez długi czas nawet jak skończyłam prace w hotelu mogłam po zapachu rozpoznać chinola stojącego za mną, nawet się nie odwracając. I pomyśleć, że kiedyś marzyła mi się podróż do Chin... Mój boże... jeśli jeden chinol tak cuchnie jak muszą śmierdzieć miliony????

Pokój araba łatwo było rozpoznać po jedzeniu rozłożonym i wbitym wszędzie - rozlany miód na biurku, orzeszki na podłodze, pokruszone ciastka na łóżku, podłodze. Cóż... świnie powinno trzymać się w chlewie, a nie w hotelu. Do tego to ich obleśniactwo. Nawet jak ścieliłam łóżko to  taki skurwiel  nie przesunął się nawet o centymetr, dzięki czemu miał mój tyłek 10 cm od swojego nosa. Boże chroń Mossad!!

Ale najgorsze było znęcanie się supervisorek. Psychiczne, a czasem i fizyczne. W moim hotelu supervisorkami były przykurcze z Surinamu. Po 20 latach sprzątania pokoi dochrapały się awansu i zostały supervisorkami. Szczyt ich możliwości i kariery. Gdyby ktoś chciał napisać podręcznik o mobbingu to te małpy mogłyby być ekspertami. Jeśli oczywiście ktoś by im wytłumaczył, co ten termin znaczy.  Po prawie roku takiej pracy, kiedy nerwy już miałam napięte jak postronki co rusz życzyłam im, żeby kiedyś znowu wszystkie zapierdalały na pokojach. Przekleństwo serdeczne i siarczyste, wyrażane regularnie i pełnym zaangażowaniem, ale... przecież nierealne!!! Mogą zdegradować jedną, dwie, trzy, ale nie wszystkie!

Odeszłam z hotelu. Po kilku miesiącach od koleżanek dowiedziałam się, że "na okoliczność kryzysu" Polki z hotelu zostały zwolnione, a pokoje sprzątają... supervisorki.
Kurwa... tak  mało a cieszy!   


Innym razem dramatycznie szukając pracy wysłałam cv do jakiejś firmy. W miarę szybko oddzwonili i już podczas pierwszych zdań - totalnie przecież irracjonalnie czułam, że coś jest nie tak. Zaprosili mnie na rozmowę. Kto desperacko szukając pracy nie pojechałby, bo "intuicja" darła mu się do ucha, że coś nie pasuje, tylko nie powiedziała co?
Pojechałam, ale pomna swych wcześniejszych traumatycznych doświadczeń zabrałam z sobą koleżankę. Ogromny biurowiec, biuro w chmurach, szef w garniturze, warunki pracy świetne... A mnie ciągle coś nie pasowało. Tylko za cholerę nie wiedziałam co. Koleżanka, której szefunio łaskawca nie kazał czekać na korytarzu była wniebowzięta. A mnie ciągle coś nie pasowało. Wiecie... wariatka co się czepia. 
Po wyjściu z biura zrozumiałam co mi nie grało. Biuro było puste. Na biurku był laptop, kartka papieru i długopis. Żadnych segregatorów, dokumentów, papierzysk walających się po biurze. 
Oczywiście Anetka znalazła racjonalne wytłumaczenie - "no przecież ci mówił, że się przeprowadzili właśnie". Na moje - to gdzie są kartony, pudła, kwiatki itp. też znalazła jakąś odpowiedź. 
Bo ja rzep jestem. Czepiam się. Nie. PRZYPIERDALAM SIĘ  do wszystkiego. A kartony pewnie w innym pokoju. I widać pracować mi się nie chce. Sama nie wiem czego chcę i niechybnie w głowie i innych częściach ciała mi się poprzewracało.
Pracy nie wzięłam. Aneta otrzymała intratną propozycję otworzenia własnej firmy sprzątającej. 3000E netto - sama sobie sterem, żeglarzem i mopem. Jak ten rzep uczepiła się tej myśli. Uczynny szefunio zaproponował pomoc w załatwieniu formalności. Mówiłam, uprzedzałam, ostrzegałam - że tak się tego nie załatwia,  że to... że tam to... Uznała, że jej tej kariery od mopa i odkurzacza zazdroszczę. I w ten oto sposób idiotka straciła 500E. Facet okazał się oszustem i kryminalistą, który naciągnął więcej takich frajerów.
Poklepałam przyjaźnie moją intuicję.  Anecie rzekłam - a nie mówiłam?! 

Wyjeżdżając do NL zostawiłam "pod opieką" mieszkanie dwóm siostrom, które akurat zostały wyrzucone (ach biedactwa) z wynajmowanego mieszkania. Jako, że były to znajome bratowej, miały tylko płacić rachunki i nie robić imprez, bo dom jest stary z emerytami. Dostały ogromne mieszkanie prawie za free.  Po przyjeździe do Polski sąsiedzi omal mnie zlinczowali, bo panienki imprezowały na maksa, rachunki nie zapłacone, jakieś rzeczy w domu zniszczone (co skwitowane zostało wzruszeniem ramion). Kazałam się im spakować i wynosić. NATYCHMIAST. Ach... biedactwa... Historia lubi się widać powtarzać. Podczas kłótni któraś powiedziała o jedno zdanie za dużo. Jedno zdanie, ale wystarczyło, żeby mnie wystarczająco zranić. 
Cóż... autobus nie człowiek... w miejscu nie staje... Było uważać jak chodzisz.

Morał tej bajki? Nie zapominam, nie wybaczam, każdy kto mnie zrani wcześniej czy później za to zapłaci. Na rewanż mogę czekać latami - nie stawaj mi na drodze, bo wyrwę jak chwasta. 

Jako akcent humorystyczny nieco wpisujący się w temat wiedźmowego szycia pokażę Wam mój igielnik voo-doo. 
Boli? Schaatje? :)


P.S. I nie były to najgorsze historie ;)


sobota, 1 czerwca 2013

Oj szalała szalała...

Zrobiłam sobie prezent na urodziny. Pan Rozsądek co prawda oponował, ale tym razem byłam bezwzględna (nie mogę mu ustępować za KAŻDYM razem, wystarczy, że nie kupiłam kołowrotka) i po krótkiej wymianie zdań i walce na myśli, w końcu potraktowałam go młotkiem czyli argumentem  nie do odparcia - najwyżej sprzedam.
 A oto mój nowy przyjaciel. Oby, w przeciwieństwie to gadziego rodu męskiego był wierny i niezawodny. Nie bardzo wiem, czemu uznałam, że pfaffek jest rodzaju męskiego. Może ja, Franek, Lola, silver-ka to już wystarczająco dużo bab w domu i powoli zaczyna się robić rzeczpospolita babska.

Pfaff 730DA

Oczywiście zanim go nabyłam długo się zastanawiałam, szukałam i czytałam różne opinie. Kupno nowego za jakieś kolosalne pieniądze odpadało. Kupno nowego za byle jakie pieniądze czyli silvercrest albo jakiejś marki krzak z uwagi na opinie o jakości też odpadło. Z używanych zostały mi na serwisie secondhandowym 2 maszyny pfaff, singer i toyoty. Singer był za daleko, żeby go odbierać, toyoty jakoś do mnie nie przemówiły cenowo, wizualnie oraz intuicyjnie, jeden pfaff nie raczył odpisać na maila i tak oto drogą selekcji mój nowy kolega (ciekawa jestem waszych propozycji imienia dla tego przystojniaka) zawitał, a dokładniej to jutro zawita w moje niskie progi.

Miły pan sprzedający przesłał mi mailem instrukcję obsługi (po angielsku nawet, bo już obawiałam holenderskich tłumaczeń), może przewidując moją niemoc techniczną, cobym już sobie te obrazki przyswajała. I tu się z lekka przeraziłam czy podołam, i czy aby nie porwałam się z pilnikiem do paznokci na księżyc,  bo już przy trzeciej stronie zamontowanie nitki wydało mi się to równie proste jak skręcenie F-16 przy pomocy krzyżaka i imbusa z Ikei... Po ataku pierwszej paniki przypomniałam sobie, że mam przygotowany przecież plan rezerwowy czyli workshopy z obsługi overlocków (tak... to jest Holandia, tu takie organizują :)
No i zawsze zostaje mi zawracanie głowy najlepszej na świecie szyjącej kobiecie.
Wybierania rzeczy technicznych nienawidzę serdecznie, więc cieszę się, że jedno mam z głowy.

Zostało mi jeszcze kupno telewizora. Czyniąc to uprzednio uzbroiłam się w metrówkę i udałam się do sklepu nie dla idiotów, gdzie biegałam od ekranu do ekranu udając, że wiem czego szukam. Na moją dosyć irytująca galopadę zareagował pracownik obsługi , nieopatrznie pytając: czy może mi w czymś pomóc....i czy czegoś szukam.
No ba... pewnie, że może... i pewnie że szukam. A po co ja się tak miotam po tym sklepie z metrówką jak nie w celu udzielenia mi informatycznej pomocy i nabycia czegoś?  Poinformowałam go więc, zgodnie z prawdą, że szukam telewizora.
- A jakiego? - pyta dalej.
- Czarnego - odpowiedziałam. Zgodnie z prawdą.
Mina mu się trochę wydłuża, ale machnął ręką pokazując, że prawie wszystkie są czarne.
- Jakieś specjalne wymagania?
Tu wyciągnęłam swoje pomoce naukowe czyli metrówkę i kartkę  informując pana, że najlepiej, żeby ów telewizor miał wymiary 51 x 80 cm. Może być kilka centymetrów więcej,  ale maksymalne 60 x 87.  Wliczając w to obudowę.

Wierzcie mi, że takim wzrokiem Einstein patrzyłby na Paris Hilton, gdyby dane mu było ją spotkać. Dobrze, że nie spytałam go o kabelek łączący telewizor z MOIM komputerem. Pewnie musiałabym odpowiadać na głupie pytania w stylu - a jaki to komputer... No ba... wiadomo, że czarny...

Pomna zatem wcześniejszych doświadczeń w tej mierze tym razem zakupy zrobię  przez internet. Jak do tej pory jeszcze żaden ekran nie próbował zabić mnie wzrokiem.


Przymierzyłam się też do modelu 101B z Burdy 6/2013. Obiecałam, że nie będę się czepiać arkuszów Burdy, po tym jak widziałam te z lat 60 i 70, ale szukanie mikroskopijnej czerwonej linii na różowym tle do łatwych, lekkich i przyjemnych nie należało (ale się ocenzurowałam) :P   Podnoszenie co rusz papieru, żeby tą linię wyszukać też. Do tego "pomoc" Franka.
Wietrzenie futra

Nie ma to jak joga na wykrojach :D

A tak oto wygląda tasiemcowy wykrój tej sukienki (ponad 2 metry!). Okazało się, że koncepcja padła, bo materiału nie starczy... Jak się nie ma co się lubi... Materiał w ptaki zatem spożytkowany zostanie na inny model nie zżerający tyle materiału.

Kupując materiał do tego modelu następnym razem poproszę sprzedawcę: pan da całą belę ;)