Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Franek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Franek. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 grudnia 2019

Casa di carta... łupy.

I znowu trochę mnie nie było. Życie... Brak czasu w czasie. Próby naciągnięcia doby do przynajmniej 30 godzin dziennie przypominają naciąganie przykrótkiej a wysłużonej gumki do majtek. Traaaach. Strzeliło, a się nie naciągnęło. No ale... bez sparciałych filozofii...

Może kiedyś wspominałam, że jestem wielbicielką kringloopów. To taki holenderski odpowiednik polskich lumpeksów, z tą różnicą, że lumpeksy raczej obradzają szmatami, a w kringloopach poluje się raczej na starocie, meble, drobiazgi dekoracyjne, książki, płyty etc. Choć oczywiście szmaty też są. Tyle, że raczej nikt nie poluje na okazję znalezienia kiecki Michaela Korsa. 

W jednym ze swoich ulubionych kringloopów nabyłam sobie takie oto cudo. 








Maszyna niestety nie ma sygnatury i nie mogę ustalić jej dokładnej daty "urodzenia". Sądząc jednak po czcionce i rekonesansie zrobionym w necie odnośnie tego modelu podejrzewam, że może pochodzić z lat trzydziestych... ubiegłego wieku. Brzmi ciekawiej niż rocznik 1935-39, prawda? 
Najzabawniejsze jest to, że ludzie widząc ją pytają testująco - "a działa?" No cóż... nie nabyłam jej szczerze mówiąc po to, by kończyć na niej powieść, a tym bardziej pisma urzędowe, choć na podobnych maszynach uczyłam się hen dawno temu pisać. Zapewne gdyby ufundować jej nowe taśmy (o ile udałoby się pasujące zdobyć) nadal spełniałaby swoją funkcję użytkową. Ale cóż... myślę, że już się napracowała, napisała i nastukała w swoim maszynowym życiu. Niech odpoczywa. Dla mnie ma być piękną ozdobą. Czasem jak na nią patrzę zastanawiam się kto, co i do kogo na niej pisał. Taki urok starych przedmiotów. Budzą niespodziewane refleksje. 


Ale to nie koniec moich połowów. Na marktplaats - to z kolei coś w rodzaju polskiego allegro, tyle, że raczej przypominającego wirtualny kringloop. Sprzedać, kupić, oddać za darmo. Chyba tylko opcji "wymienię" jeszcze nie widziałam. Tam oto wyszperałam dwa krzesła. 
Pierwotny plan eklektycznego wnętrza zakładał, że nowe (czytaj IKEA) mieszać się będzie ze starym. Szukając krzeseł chciałam, aby miały podobną stylistykę. Nie zależało mi na obiciach i kolorze tapicerki, bo założyłam, że w najgorszym wypadku wymienię ją dopasowując i ujednolicając siedziska krzeseł. Trafiło mi się lepiej niż planowałam. Krzesła takie same, ale inne. 
Zresztą, sami zobaczcie. Moje "day & night" krzesła :)



Franek kocha welurowe obicia. Prezentuje się na nich iście... królewsko ;) 



Kącik jadalny w całości.  Rozkładany stół z IKEA plus "barokowe" krzesła. 


Sierść na tapicerce wygląda już niestety mniej zacnie. 
Tak, telewizor jeszcze się nie powiesił na ścianie. I tu nastąpi dygresja. Każdy kto mnie zna, to wie, że jestem, łagodnie ujmując, mało telewizyjna i wiadomości z drzewa złego i gorszego do życia potrzebne mi nie są. Ale jak się człowiekowi gabaryty mieszkaniowe powiększyły, to oglądanie ulubionych seriali na monitorze (nawet sporym) albo laptopie przestało wystarczać i zachciało się telewizora. Ba, zachciało się go nawet na ścianie powiesić i kręcić nim pod różnymi kątami. Ot, jak to było w Seksmisji... "w dupach się poprzewracało". I tak oto, wybierając już któryś tydzień dżingsa, który ma trzymać telewizor na ścianie uświadomiłam sobie, że jestem idealnym przykładem prawa Hicka, o którym wspomniała na swoim blogu Weronika. Jak mam za duży wybór to wybieram, wybieram, wybieram... I w końcu telewizor będzie stał na stole, bo niczego nie wybiorę. 


Życzę słonecznego dnia, pełnego udanych wyborów ;)

środa, 27 września 2017

Taka prawda

Chwalę się wydzierganymi rzeczami. Prawda jest jednak taka, że mam pomocnika. Pomocnik zazwyczaj układa się na robótce, co ma znaczyć "daj ać ja podziergam, a ty poczywaj".



Wyczekuje na powrót z zakupionymi włóczkami.

A potem dokonuje sprawdzenia czy wszystkie produkty zostały zakupione....

Rozprowadza także kłębki po całym mieszkaniu w ramach dodawania mi gimnastyki - skłony i klęczenie przy jej rozplątywaniu. Zajmuje się również organoleptycznym testowaniem jakości włóczki.


Zmęczony ciężką pracą pomocnik w końcu zapada w sen przyjmując różne pozycje.



poniedziałek, 26 grudnia 2016

Chwała na niebieskościach

Materiału po kopertowej bluzce zostało mi całkiem sporo. Pierwsza myśl o sukience z wodą padła śmiercią naturalną, bo aż tyle to materiału nie było, aby ciąć po skosie. Stanęło zatem na modelu 128 z Burdy 11/2013 - rozmiar dla konusów czyli 17.

Wykończenie pod szyją wyszło mi  stójkowate i nie jestem pewna, czy o to mi właśnie chodziło, choć na człowieku prezentuje się dobrze.

Przy szyciu tej sukienki największym kłopotem okazał się... Franek. Miejscówka na stole pod lampką była tak wygodna, że nijak nie dało się jej przepędzić. Skutecznie ograniczała i tak ograniczone miejsce na biurku dodatkowo próbując upchnąć ogon pod szyjącą maszynę.

Broń Boże nie budzić. W razie wojny lub pożaru przenieść w bezpieczne miejsce.

Każdy posiadacz kota wie, że mediacje nie pomagają, powoływanie się na przepisy BHP w miejscu pracy też nie skutkuje, a przeniesienie kota w bezpieczne miejsce mija się z celem, bo zanim właściciel wróci do maszyny, kot już leży na biurku.




Po uszyciu tej sukienki odkryłam, że pseudo overlockowy szew elastyczny dużo znosi, ale nie wytrzymuje biegu i pokonywania trzech schodów na raz w metrze :)


Psychicznie zaczynam się stabilizować. Tabletki działają. Nie ma skoków nastroju w górę czy dół. Nie ma czarnych myśli, ale i nie ma euforii. Chciałabym się popłakać, ale nie mogę. Wszystko płaskie jak holenderskie pola. Własne życie wydaje się iluzją. Niczym film oglądany w pustym kinie.
Fizycznie się nie stabilizuje. Tabletki nie działają. A raczej działać przestały. Mój przygłupi lekarz domowy ma przerwę świąteczną do stycznia, więc zapowiada się ciekawie. Uroki życia na zabitej dechami wsi. Ale nic to... Idę opychać się makowcem. To jedyna rzecz, którą przygotowałam sobie na te polskie nie w Polsce święta.

Wczoraj w ramach świątecznego obiadu będąc u znajomych obżerałam się chińszczyzną, bo mąż mojej przyjaciółki pochodzi z Kantonu. Pyszności. Można świętować i bez bigosu :)

niedziela, 17 stycznia 2016

Zdublowana z opuszczoną głową.

Gusta się zmieniają. Drzewiej wszelkie żakardy jechały mi folklorem i cepelią w najgorszym wydaniu. Widać, albo żakardy się uwspółcześniły, albo ja uwsteczniłam. Stwierdzam, że mi się podobają. Niektóre to nawet ogromnie. Szczególnym uwielbieniem darzę żakardy w wydaniu double knitting. Pewnie dlatego, że jeszcze bardziej komplikują człekowi życie. A im bardziej skomplikowany projekt tym bardziej go pożądam. No i skoro podwójne - to ciepłe. A jak wiadomo... winter is coming i nie jest to coś, co Małgorzaty lubią najbardziej.


W ramach wprawek w podwójnym żakardzie (tu wszystkie niewiasty dziergotwórcze padają na kolana i walą czołem w hołdach za instruktaże Agnieszki) na pierwszy bitewny ogień poszedł pomysł na łebogrzeja z łatwym (haha...tu hrabina zaśmiała się po holendersku, bo gorszego języka nie znała) motywem kotów.

Coby sobie życie utrudnić opaskę dziergałam wzdłuż i zamiast od razu nabrać oczka na cały obwód głowy i wzór przerabiać jako został wydrukowany, to ja dziubałam go od boku  komplikując sobie życie jeszcze bardziej.
Prucia przy tym było tyle co sierści wylatającej z kota podczas wylinki wiosną.
Mimo prucia namiętnego niczym brazylijski serial i tak nie obyło się bez wpadek, błędów i obciachów. Objawienie, żeby me zdublowane dzieło pierworodne dziergać na okrągło spłynęło na mnie mniej więcej w połowie opaski i po jakichś 10 pruciach. Jak mówi złote przysłowie pszczół - robota głupiego lubi.

Efektu finalnego jednak nie zobaczycie, bo po mozolnym wydzierganiu po-twora równie mozolnie go sprułam. Powiedzmy, że nie realizował standardów mojego gustu i ogólnie przyjętej jakości. Próby niechybnie ponowię, ale z innym wzorem. Jak siebie znam to jeszcze bardziej skomplikowanym.Tu dowód rzeczowy i wieczna pamiątka świętej pamięci opaski, wówczas w trakcie udziergu.


Jak już doszłam do wniosku, że double knitting skumałam, zabrałam się za naukę brioszki (instrukcje również u IK). Tu też prucia było niemało, ale w końcu załapałam o co biega. Tak oto stworzyłam swój szal nauczkowy. Potraktowałam go jako bardzo dużą próbkę eksperymentalną :) Do ideału mu daleko, błędów i pomyłek w nim masa, a oczka co to gdzieś tam się niespodziewanie popruły to wina zarówno moja jak i małego pomocnika.

Szal powstał z palącej (oj, przepraszam, raczej z mrożącej) potrzeby posiadania  bardzo ciepłego szyjogrzeja w tonacji szaro-czarnej. Mam nadzieję, że planowany szal czerwono- czarny wyjdzie profesjonalniej.
Miłe brioszki początki...


Dobra... druty już mam.

Pełny skupienia masażysta przy pracy. Względnie... gręplowanie wełny ;)

Spróbuj mi zabrać czyli cała prawda kto odwala całą robotę.


Nauczkowy szal to jedna wielka improwizacja, bo mimo dostępnego wzoru i tak nie do końca początkowo zrozumiałam sekwencję warkoczy. Porwanie się na robienie tego wzoru jako pierwszej brioszki to  jakbym po rehabilitacji kolana ruszyła na maraton. Dobiec dobiegłam, tylko metę dawno już zwinęli.

Boa pod lampą.

Do szala dorobiłam sobie czapencję. Na okrągło, czego bardzo nie lubię. Technika podobna czyli rozgryzanie i eksperymenty ze zdjęcia. Czapa miała być luźna i ciepła. Wyszła ciepła i obcisła. Koka pod nią nie wcisnę. Dobrze, że chociaż czerep się mieści.
Dosłownie przy ostatni rządku, kiedy już zamykałam oczka spotkała mnie niemiła niespodzianka - drut ostał mi się w ręku, a żyłka niczym wąż wślizgnęła się między oczka. Cudnie się popruło. I tu błogosławię  swoją durnotę, że ściągacz dorabiałam na końcu, czyli jak zwykle od ogona strony - sprułam i po zakupie nowych drutów zakończyłam dzieło.

Czapka wypchana inną czapką, więc układa się średniawo. 
Prezentacji na ludziu, zwłaszcza czapek nie będzie przez dłuższy czas. Biegnąc do autobusu   zaliczyłam glebę. W łeb walnęłam się tak tak efektownie, że pokazywanie światu posiniaczonej, pociętej i opuchniętej gęby byłoby aktem samodestrukcji. Choć padł pomysł, że z taką facjatą powinnam teraz zmienić sobie zdjęcie profilowe na facebooku. Bardzo śmieszne.
Możliwe zatem, że następnym udziergiem będzie  kominiarka z otworami jedynie na oczy i usta.

wtorek, 9 września 2014

Franek kimono albo Salvador Dali w jesiennym ogrodzie.

Obiecałam sobie, że nie uszyję nic nowego dopóki nie uporam się ze stertą ciuchowych przeróbek (głównie do zmniejszenia) oraz robótek wszelakich rozpoczętych i czekających na święte nigdy. Prawie mi się to udało. Karton z rzeczami "must fix it" jest prawie pusty. W nagrodę za wytrwałość uszyłam sobie bluzkę. Dzianinę nabytą hen dawno temu u Pana Jarmarka nazwałam  Salvador Dali w jesiennym ogrodzie. Pewnie przez te rozdeptane kółka tak mi się z Trwałością Pamięci skojarzyła. Ale jak wiadomo skojarzenia rzecz wielce subiektywna, więc jak kto woli bluzeczkę może ochrzcić Franek Kimono.



128b_1213_b_largeZdjęcie ze strony Burda

Bluzka prosta i mało skomplikowana. Z braku wystarczającej ilości materiału tył łączony na plecach.
Overlock odmówił współpracy strzelając igłą z rozmachem, a do serwisu mi jakoś nie po drodze. Muszę jednak przyznać, że Silverka (kocham cię Lidl) z dzianinami radzi sobie bezproblemowo. Bluzeczkę potraktowałam ściegiem overlockowym. Zdecydowanie bardziej go lubię niż zygzaki. Wykorzystałam go także do wykończenia dekoltu, rękawów i dołu bluzki. Nie wiem czy to zgodnie ze sztuką i może ładniej by było szyć  podwójną igłą, ale ta również się rozpękła. Zresztą, tak mi się podoba.

Lola nie posiada rąk więc musicie uwierzyć na słowo, że kimonowe rękawy faktycznie tam są :)
Zbliżenie na materiał (wieczorową porą). W sumie żadne ze zdjęć nie oddaje prawdziwych kolorów. 






Franek kimono przy pracy.


Franek kimono uderza w kimono. To jej ostatnia miejscówka do spania. Najwyraźniej idzie w ślady prawdziwego Franka Kimono i pilnuje domu.


No właśnie... to kto pamięta ten przebój?

Swoją drogą to cusik dziwnego mi się dzieje na blogu. Właśnie w moich Gadulińskich na podglądzie dojrzałam zupełnie obce nazwiska. W większości tfu tfu tfu arabsko brzmiące. Skąd ta zaraza u mnie??? 

sobota, 19 lipca 2014

Czas polowań

Obudził mnie przeraźliwy pisk. Głośny, przerażający, rozrywający nocną ciszę. Okrzyk bólu rodem z horrorów. Najpierw pomyślałam, że mi się śniło, albo że to koty bijące się w ogrodzie. Drugi, bliższy krzyk postawił mnie całkiem na nogi. Wstałam i poczłapałam do pokoju w obawie, że to Frankowi coś się przytrafiło. No cóż, Frankowi nic się nie stało, choć miała w tym swój niechlubny udział.
Rozciągnięty w salonie leżał sobie Franio a obok mały króliczek/zajączek czy jak zwał tego kicaka. Maleństwo. Żywy, nie ruszający się, ale oddychający. Zastanawiałam się jak taki maluch mógł tak donośnie piszczeć. Może to tak ogromna wola życia? A może tak silny ból?  Ostrożnie przełożyłam go do pudełka po żelazku (dziękujemy ci Lidl). Rozpoczęłam poszukiwania wizytówki do ambulansu dla zwierząt, ale oczywiście schowałam ją tak, żeby wiedzieć gdzie jest i łatwo było odszukać - czytaj: znajdziesz przy przeprowadzce, albo po trzęsieniu ziemi. Nie byłam też pewna czy o 4 rano jakakolwiek karetka zechce się do mnie na wiochę pofatygować. Wróciłam więc do łóżka i bladym świtem ponowiłam poszukiwania.
Wizytówki nie znalazłam, ale przypomniałam sobie o breloczku, który dostałam podczas poprzedniej akcji ze snipem. 
Biedactwo... wygląda na zdjęciu na większego niż w rzeczywistości.

Niestety, breloczek nie był jedyną rzeczą, którą znalazłam. W kuchni czekała na mnie kolejna ofiara Franka - następny królik. Tym razem zdechnięty na śmierć i pozbawiony głowy. Do tego Franek szczęśliwy z dostarczenia mi kolejnej atrakcji.

Ambulans przyjechał, zabrał króliczka. Prawdopodobnie nie będzie mógł chodzić. Wstępne oględziny wskazywały na uszkodzenie tylnych łapek (kręgosłup?). Cholera. Wiem, że to natura i niewiele mogę zrobić, ale czułam się jakbym to ja tego malucha zmasakrowała. Teraz obawiam się, że takie akcje mogą się częściej przytrafiać. Jak tak dalej pójdzie dierenambulans wyrobi mi kartę stałego klienta. Oczywiście mogę zamknąć Frania w domu, ale wtedy to ona będzie nieszczęśliwa. Jak by nie było, dupa zawsze z tyłu.

Kilka dni wcześniej porządkując ogród natknęłam się na... jeża. Spał sobie pod gałęziami bluszczu. Zdjęcia nie zdążyłam zrobić, bo bateria mego genialnego telefonu zdechła jak go potrzebowałam, a jeż nie miał ochoty poczekać na sesję fotograficzną.  Niestety moje cięcia gałęzi i hałasy wypłoszyły go i poszedł sobie :(  Szkoda, bo był taki zabawny.  Mam plan zwabić go ponownie kusząc Frankowym jedzeniem.  Podobno może zadziałać. Zobaczymy.



sobota, 5 kwietnia 2014

Franek

Specjalny post dla Franka, jej dziwnych póz i wyczynów.

Syp te chrupki kobieto, a ja na chwilę wskoczę do internetu.


Goal keeper

Mozolne rozliczanie pepitki.

Oprzyj się Franku na moim kolanku.