Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

poniedziałek, 18 listopada 2013

From Holland with love - śmieszno i straszno czyli jak zostałam protestantką.

Dwie polskie kumoszki jazgoczą przy sąsiednim stole. Jazgoczą tak, że własnych myśli nie słychać. Nie mam wyboru, nie chcem, ale muszem ich słuchać.
W ten oto sposób wciskają mi się w mózg skrawki takiej oto dyskusji:
-  A ci Holendrzy to mają ramadan? - zastanawia się Fretka.
- Aaaaaaaaa jaaaaaaaaaaaaa nieeeeeeeeeeeee wieeeeeeeeeeeem - odwrzaskuje kierowniczka obozu blonda Jolanda.
- Eeeeee nie, ramadan to koran - odpowiada sobie sama Fretka.
Tu trzymamy wówczas przeze mnie w ręku przedmiot, ląduje na podłodze i w ferworze zbierania osprzętu umyka mi dalsza część tej pouczającej pogawędki. Może i lepiej, bo na moim plastycznym ryju od razu widać wszelkie emocje. Twarzy pokerzysty to ja nie mam niestety.
Kiedy z lekka ja i pudełko dochodzimy do siebie słyszę za swoimi plecami:
- A te protestanty to kto? - odwracam się i widzę Fretkę taksującą mnie wzrokiem.
- Sprawdza mnie - przebiega mi przez głowę myśl absurdalna. Lico mi blednie. Głupio by było skompromitować się niepełną informacją, a ja nie wiem o KTÓRYCH protestantów jej chodzi. Luteranów, Kalwinistów, Baptystów?
- A ty wiesz kto to są protestanci? - do Fretki dołączyła blonda Jolanda.
Przy tak zmasowanym ataku moje szare komórki z lekka zielenieją.
- Chrześcijanie - zaczynam bezpiecznie.
- Nooooooooooooooo coooooo tyyyyyyyyyyy gadasz???  - obie wpatrują się we mnie jakby  chciały mnie przybić wzrokiem do stołu niczym Luter tezy do drzwi kościoła. Przez  głowę przemyka mi myśl, że może cuś pokręciłam. Zaczynam więc myśleć na głos:
- Zaczęło się od reformacji... a dokładniej to od  Lutra w XVI wieku...  I na tym wywód kończę, bo moje audytorium z przerażaniem w oczach ucieka do swojego stołu i pudełek.

Bo proszę państwa, protestanci, jakbyście nie wiedzieli, to ci co protestują.
Zatem ja, protestantka przeciw głupocie i nieuctwu serdecznie protestuję.


niedziela, 17 listopada 2013

From Holland with love - dziwolągi

Obecne miejsce pracy i element, w tym również upośledzony umysłowo (serio, serio, firma zatrudnia także niepełnosprawnych) przewalający się tam masowo stanowią dla mnie nieustanne źródło refleksji i zdumienia. 

A co mnie  dziwi w towarzystwie, na które jestem skazana?  Przede wszystkim zaawansowany prymitywizm życiowy. Do szczęścia po wypłacie wystarczy im drink/piwo/wino. Słuchałam ich rzewnych wspominków o imprezach w polskim barze do rana, piciu na umór, spaniu gdzieś na stole czy podłodze, a rano wprost z baru wędrówce do pracy. Słucham... i nie rozumiem.

Jedna z dam, tych dobrze zorganizowanych i radzących sobie (vide anegdota z postu słowa kluczowe part 7) afiszowała się ostatnio piersiówką na przerwie. Może w ten sposób musi odreagować swe szczęśliwe pożycie. Swoją drogą białogłowa owa ruszyła za porywem serca (czy może innej części ciała) do swego holenderskiego wybranka zostawiając dziecko w Polsce.
Odważna niewiasta, bo na tą eskapadę ruszyła bez znajomości żadnego języka, chyba, że pojedyncze dukane słowa po niemiecku wystarczają na sex wycieczkę. I pomyśleć, że taka sprzątaczko-prostytutka ma lepszy status społeczny na okoliczność posiadania MENSZCZYZNY i śmie patrzeć na mnie z góry.   A może się mylę? Może wielka miłość nie potrzebuje słów?  Potrzebuje tylko mopa do sprzątania i wystarczająco długiego łańcucha miedzy kuchnią a łóżkiem.  No i laptopa z tłumaczem google, żeby wiedziała co ma zrobić. W ramach spaceru może sobie wielka miłość, zaopatrzona w ww. piersiówkę pozwiedzać zakład pracy.

Choć podejrzewam, że ja dla nich jestem jeszcze większym dziwolągiem, bo:
- mówię szyfrem, znaczy się  konstrukcjami ze zdań złożonych. W aktach złośliwości nawet wielokrotnie,
- używam słów niezrozumiałych i być może obraźliwych np. sarkazm, infantylizm, impresjonizm.
- mówię - "słucham?" zamiast - "cooooooooooooooo?"
- czytam książkę i to jeszcze po angielsku,
- nie piję w drodze powrotnej z pracy, ani przed ani w trakcie...

O żesz kurwa... dziwna jestem. 

wtorek, 5 listopada 2013

Monday, bloody monday

Słodki poniedziałek. Wracam do domu po pracy zrąbana jak ruski czołg. Ruski czołg tuż przed złomowaniem. Zaczyna mi się jakaś grypa wykluwać. Coś się ostatnio za bardzo chwaliłam, że choróbska się mnie nie imają.
Franek wita mnie jak zwykle. Tyle, że wolniej niż zwykle. Pewnie zaspana, myślę sobie. Oględziny i więcej światła ukazują mi zakrwawiony nos, głowę i łapy. Franek fighter. Normalka. Bliższa lustracja nie wykazuje jednak ran kłutych ani szarpanych. Ale dotykanie, głaskanie i podnoszenie ewidentnie sprawiają jej ból. Jedno oko jest ciągle otwarte. Kurwa mać. Niedobrze. Jest północ. Punkty weterynaryjne pozamykane. Ja czuję się jak Franek tyle, że nie prycham krwią. Uspokajam się, gdy Franio wolniej niż zwykle, ale wskakuje na krzesło i układa się na poduszce. Zasypia. Najwyraźniej nie ma złamań. Zaczekamy do rana.
Ja lokuję się na kanapie, na wszelki wypadek, żeby zareagować i wezwać ambulans jeśli będzie jej gorzej. Zasypiam po kilku godzinach. Po obudzeniu czuję się tak jakbym przeszła cały szlak bojowy za tym ruskim czołgiem. Względnie miała z nim bliskie spotkania trzeciego stopnia. Ładuję Franka do transportera i jedziemy do weta. Nie czekamy, personel miły, wyposażenie - full wypas. Szkoda, że ludzi nie leczą tak jak zwierzęta. Wet oglądając obrażenia potwierdza moje obawy. Najprawdopodobniej Franka potrącił motocykl albo skuter. Oględziny, prześwietlenia, zastrzyki przeciwbólowe i krople rozkurczające do oka.  Na szczęście nic poważnego. Ale cieszyć się będę za kilka dni jak Franek całkiem wydobrzeje, a mnie wróci choć minimalna energia życiowa.
Franek u weterynarza trzęsie się jak galareta i próbuje wbić się pod moją kurtkę mimo, że nie należy do gatunku przytulaczy. Wracamy do domu i obie padamy.  Budzę się po kilku godzinach tylko po to, żeby zrobić herbatę i zapodać sobie gripex. Po czym znowu zapadam w sen. Przesypiam cały dzień budząc się tylko, żeby załadować sobie i kotu lekarstwa.
W tak zwanym międzyczasie budzi mnie pani z pracy (mam dziś wolne) z pytaniem czy mogę przyjechać do pracy "at once". Tłumaczę kobiecie-koniowi, że w moim wydaniu at once to jest minimum 1-1,5 godziny, bo samej jazdy samochodem mam 40 min. Aaaah, to ona poszuka kogoś innego. Idiotka. Szukaj. Powodzenia. Muszę zażądać  prywatnego odrzutowca od Afrojacka coby być bardziej dyspozycyjna do tej gównianej roboty.
Sił do życia nie mam, a jutro znowu trzeba do kieratu. Marzy mi się, żeby jakiś doktor  walnął mi pod skórę środek na życie znieczulający.