Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

piątek, 6 września 2019

O Tildzie co chciała być aniołem i o aniele, co skrzydeł mieć nie chciał. Czyli długi post dla tych o anielskiej cierpliwości.



Było kiedyś  buuum na szycie Tild wszelakich. Nie do końca wówczas ten fenomen rozumiałam. Ale ja, jak to ja, kiedy mody i prądy przebrzmiały postanowiłam  eksperymentalnie swoją własną Tildę uszyć. I muszę powiedzieć, że okazało się to nie tylko przyjemne (no może za wyjątkiem wypychania tych chuderlawych nóżek i jeszcze bardziej cherlawych rączek), wciągające a nawet inspirujące. 


Wykrój pochodzi z książki Tone Finnanger "Tilda's Christmas Ideas"


Z lekka zmodyfikowany, bo... No właśnie. Tu dochodzimy do błysku inwencji, w porywach zwanej intuicją, a tak naprawdę to do całej serii wyładowań świetlnych. Zacznijmy od tego, że w oryginale skrzydełka są przyszyte, a ja chciałam mieć anioła, co może skrzydła odpiąć i... pożyć sobie. Tylko nie myślcie, że zachciało mi się w swej skrajności do kompletu różki i kopytka diabelskie dorabiać, co to, to nie, choć buciki Anielcia kiedyś pewnie dostanie.

Skrzydełka są na gumkach i niczym zdejmowany plecaczek dają mojej Anielicy opcję  zrzucenia balastu, przymusu, obowiązków tudzież wyprostowania się, oddychania pełną piersią. Możliwość wolności i... wyboru. Bo wolność... kocham i rozumiem...

Drugi błysk to spersonalizowanie lalki. Dostała zatem chudzina czerwoną kieckę i szopę czarnych włosów. Się z kimś kojarzy? Się powinno jak się autorkę bloga zna.







Kolejna światłość spłynęła na mnie, gdy grzebiąc w pudle z materiałami i szukając odpowiednich skrawków na sukienkę natrafiłam na gumkę od pończochy (czy ja wspominałam, że jestem chomikiem?), z której powstały anielskie pantalony.



Kolejny błysk, a raczej strzała w oczy z flesza to pomysł na opowiadanie. Historyjkę o Aniele, co to skrzydeł mieć nie chciał. Początek lecieć będzie tak:

Dawno, dawno temu... A tak właściwie to całkiem niedawno (zależy jaką miarkę czasu przyjąć, ale o tym będzie innym razem), no więc dawno, albo i niedawno temu był sobie anioł. Taki zwykły anioł na etacie stróża. Anioł nie pamiętał od kiedy to tak aniołuje. Nie wiedział ile ma lat. Nawet imienia zapomniał, bo przypisane do niego człowieki co rusz inaczej na niego wołali. Co prawda najczęściej w ogóle  nie wołali, bo i trudno wołać do kogoś kogo się nie widzi, nie zna, a nawet, o zgrozo, w niego nie wierzy... Obserwował anioł przez tygodnie, lata, ba... nawet stulecia jak jednostki ludzkie wyczyniały przeróżne głupoty, za nic sobie mając jego starania. Od iluż to nieszczęść ustrzegł przypisanych do siebie ludzi. A oni co? A że szczęście, a że intuicja, a że opatrzność czuwała... Od iluż nie ustrzegł, bo go słuchać nie chcieli wolał nie myśleć. 


Od kilku dni Anioł dumał nad swoim losem. Siedział sobie pod lipą i oddawał się smętnym rozmyślaniom. Rozsiewająca słodką woń lipa, wraz ze swoim gościnnym cieniem i łagodnym szumem liści nie stanowiła wystarczającego antydepresantu. Anioł czuł, że zaraz ogarnie go jakaś dzika osmętnica, waporów dostanie, albo i nawet globusa... W dużym stopniu od tego myślenia. Bo Anioł, był Aniołem czynu, a nie dumania. A że czynów ostatnio tyle co diabeł napłakał, to przyszło mu do myślenia. A od tego myślenia narastała w Aniele osmętnica, wapory, a może i nawet globus... Bo tak... ludzka niewdzięczność to raz. Kto o mnie myśli? - myślał Anioł.  Pacholęta przed snem pacierz klepiące. Małe to i czyste. A juści, ochrony potrzebujące, ale gdzie tu wyzwanie? A potem? A potem jest już tylko gorzej. Dorosłe ludzie to za nic anioły mają. Wzywać przestają, w anioły nie wierzą i pędzą przez życie głupoty robiąc jedna za drugą. A kto z głupot wyciąga? Anioł. Stróż. Jakieś dziękuję? Fajnie, że jesteś?! A skąd??!!! Anioł zrobił swoje, anioł może odejść. Niewdzięcznicy! I tak ciągnę stulecie za stuleciem. A dwa - bez własnego życia, bez urlopu, bez rodziny, ha nawet bez wynagrodzenia. W Aniele narastało przekonanie, że czas coś zrobić. Co prawda jeszcze nie miał do końca sprecyzowane co, ale wiedział, że czas nastał. Już miał ruszyć do czynu, do działania, na koń wskoczyć, za szabelkę chwycić, ale znowu osmętnica smętnie go oplotła, a globus uderzył z siłą wodospadu. I byłby tak Anioł ostał w tych objęciach smutku, nostalgii i bólu egzystencjalnego gdyby nie przechodzący obok Archanijoł Gabryjel - bezpośredni przełożony Anioła, na tak zwaną chwilę obecną piastujący stanowisko kierownika sekcji kadr.


Ciąg dalszy nastąpi... Jak błyski i moce anielskie pozwolą...

I na koniec błysków.... Przypadkiem na aliexpress albo innym wishu, zupełnie czego innego szukając (jak to zwykle bywa) trafiłam na ten obraz:





I i choć obrazów kupować nie planowałam ten wydał mi się idealny do salonu nad kanapę. O zakupie finalnie przesądziły te anielskie akcenty plączące mi się ostatnio po życiorysie oraz... uwielbienie do serialu Lucyfer, bo właśnie z głównym bohaterem tego filmu te skrzydła jako żywo mi się skojarzyły. 


W ramach tła i siedziska w sesji zdjęciowej dla anielskiej lalki wystąpiła stara maszyna do pisania, ale o tym to będzie inna historia... 
A teraz przypinam moje skrzydła i odlatuję... Udanego weekendu!





środa, 4 września 2019

Wolność...

Wolność. Kocham i rozumiem. Wolności... oddać  nie umiem...

Korporacje, niewolnicze obozy pracy, włażenie szefom w dupę. Albo ja się wynoszę, albo mnie wynoszą. Bo wolność... Kocham i rozumiem. Wolności... oddać nie umiem...

Związki, faceci, uprzedmiotowienie. I ciągle się zastanawiam, jak kobiety mogą się godzić na przykucie kajdanami do tych złotych klatek? To co, że zdradza, grunt, że wraca do domu i płaci rachunki... To co, że okłamuje, oszukuje, manipuluje. To co, że przywalił...
I ciągle się dziwię jak daleko mogą się posunąć, jak bardzo zeszmacić, aby utrzymać status szczęśliwej pani jebitnego domu, wypasionego samochodu i możliwości siedzenia w domu i pryskania się 54 flaszką perfum. Znam taką jedną co nawet zgodziła się na wizyty kochanki we własnym domu byle "jej nie zostawił'. Godność? Poczucie własnej wartości? Szacunek do siebie? A cóż to takiego w porównaniu z wygodnym życiem i bańką mydlaną samooszukańczej wizji szczęśliwego związku.
I ciągle nie wiem czy bardziej mnie to smuci czy brzydzi. A ja cóż... wolność. Kocham i rozumiem. Wolności... oddać nie umiem.
Ale jak to kiedyś powiedziała moja koleżanka - takich kobiet jest mnóstwo. I to ja jestem dziwna.

Cóż...wolność. Kocham i rozumiem. Wolności... oddać nie umiem. I ciągle mam nadzieję, że  nie jestem odosobniona...



wtorek, 3 września 2019

Casa di carta. Potrzeba matką wynalazków

Dalszy ciąg historii mojego domu z papieru.


W obecnej łazience nie ma miejsca na pralkę. Chcąc nie chcąc musiałam pralkę zainstalować w kuchni. I tak oto pralka i zmywarka w jednym stały rządku... Ozdoba... średnia. Rodzi mi się w czerepie jakaś wizja ukrycia tego towarzystwa, ale jest ona niczym jesienne mgły na holenderskich polach. Równie wyraźna i gęsta co szybko znikająca... Ale... dziś nie o pralce ma być, choć jej usytuowanie wymusiło pewien eksperyment. Śmiem twierdzić, że udany. W każdym razie - mnie się podoba.

Wiadomo, że jak jest pralka to i jakiś kosz na rzeczy do prania by się przydał, Kosz na bieliznę w kuchni... Coś co nie zajmowałoby dużo miejsca, pasowało i jeszcze przyzwoicie wyglądało. A łyżka na to - niemożliwe. A jednak... W jakowymś przebłysku boskiej, kobiecej, wiedźmowej intuicji (wybierzcie sobie pasujący Wam światopoglądowo wariant) przypomniało mi się o workach pocztowych, które nie bardzo wiem jak i po co znalazły się w moim posiadaniu. Jak już się znalazły, to ja, jako ten chomik idealny trzymałam je wedle reguły "kiedyś, na coś się przydadzą". I proszę bardzo. Się przydały.

I tak oto w kuchni zawisły wory na brudną bieliznę.





niedziela, 1 września 2019

Dom z papieru albo historia jak wyremontować zamek z piasku


Trochę mnie tu nie było... Głównie z braku czasu w czasie, bo w ciągu ostatniego pół roku działo się (i dzieje się) wiele. Trochę z braku siły, trochę z braku chęci. Mogłabym obiecywać, że będę pisać częściej, ale... cóż... nie będę, bo teraz już wszystko będzie inaczej. I choć tematów oraz sfer w życiu, które się zmieniły jest sporo, o prywacie pisać nie będę. No chyba, że tyczyć ona będzie moich działań kreatywnych.

Po przeprowadzce dużo wody upłynęło zanim uporałam się z remontem mojego domu z papieru vel zamku z piasku, który jeszcze nie runął. Mały uroczy domek przez poprzednich właścicieli był potwornie zaniedbany. Tapety były w opłakanym stanie. Brudne niczym święta ziemia. Podrapane i odłażące. Optymistyczna wizja "to się pomaluje" padła niczym tynk po wbiciu gwoździa.










Zdjęcia nie oddają "uroku" tych ścian. Trudna rada w tej mierze, przyszło te brudne paskudztwa zrywać. Mozolnie, na raty, eksperymentując z metodami zwilżania tapet (przerobiłam namaczanie wałkiem, pędzlem i spryskiwaczem) pozbyłam się tego obrzydlistwa. I oto moim oczom ukazały się takie przecudne widoki.




O ile tapety były koszmarne, to to co się ukazało pod nimi sprawiło, że poczułam się jak bohaterka budowlanego horroru rodem ze Stephena Kinga. Plamy, nierówności, dziury. No cóż... trudna rada w tej mierze, przyszło to szpachlować. Uzbrojona w wiedzę fachową, głównie z internetu tudzież gips, szpachelkę i preparat gruntujący zabrałam się do pracy. Powolnie i na raty za to z narastającym zmęczeniem i frustracją. Jako rzecze internet najpierw powinnam była owe dziury i pęknięcia oczyścić. I tako też planowałam zrobić. Tyle, że już pierwsza dziurka wielkości pół centymetra oczyszczana pędzelkiem zaczęła się sypać niczym... zamek z piasku. Gdy się powiększyła do sześciu centymetrów machnęłam ręką na mądre a fachowe instrukcje, chwyciłam za pędzel i zamalowałam wszelkie dziury preparatem gruntującym. Mało fachowo, ale skutecznie. Tak wiem, powinno się pewnie wszystko skuć i położyć nowe tynki, ale z wielu powodów nie wchodziło to w grę. Cóż... kolejna prowizorka chyba nie stanowi już wielkiej różnicy temu domostwu.


Kiedy przestałam już płakać patrząc na te ohydne ściany i czując się jak żul w obskurnej melinie, kiedy zaniechałam prób walenia głową w ścianę (głównie z obawy, że ściany tego nie wytrzymają), kiedy zagruntowałam co miałam zagruntować i zaszpachlowałam to, co zaszpachlowania wymagało przyszedł czas na tapety i malowanie. Wygrały tapety - maskujące drobne (albo i niedrobne) niedoskonałości ścian, czystsze w obróbce i bezwonne. I tak oto zaczął się powoli wyłaniać mój szary zamek z piasku...

Ściana z tapetą i bez... Jest różnica? 


Szarości i fuksja na salooonach...






I wreszcie... moja duma - sypialnia. Dwie ściany pokryte zostały tą samą tapetą co w salonie. Pozostałe zostały pomalowane. Pierwszą warstwą jest fiolet, na który po wyschnięciu położyłam używając szmat, gąbki i pędzla trzy kolory - róż, fiolet i szary. Przecierka wyszła dokładnie taka jak chciałam, może nawet lepsza.


Pierwsza warstwa farby. Fiolet choć piękny okazuje się mało fotogeniczny. Przy okazji widać typowy holenderski, sznurkowy wyłącznik światła.  







Dekoracje się zmieniają. Eksperymentuję. Zdekupażowane butelki także znalazły w końcu swoje miejsce. Nawet Lola wkomponowała się kolorystycznie.

Dekoracja z ogrodu. Nie mam pojęcia co to jest i liczę jedynie, że nie jest to kolejna trucizna  odkryta w ogródku.



Jeszcze dużo pracy przede mną, ale dom zaczyna przypominać miejsce do życia, a nie spelunę. Powoli zaczynam mieć nadzieję, że dobrze będzie nam się tu mieszkało. Ciąg dalszy na pewno nastąpi...
W następnych odcinkach: o miłości do Lucyfera (cokolwiek to znaczy),  potrzebie, co to jest matką wynalazków oraz toksycznym ogrodzie.