Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

sobota, 30 marca 2013

Wyszperałam w necie adekwatne do okoliczności. Co prawda w Holandii tfu tfu tfu śniegu nie ma, ale temperatura z wiosną nie wiele ma wspólnego.
Bałwan Poziomka życzy Wam wesołych, (bo ciepłe to na pewno nie będą) Świąt!

A ja...A ja...  I'm dreaming of a green Easter...

piątek, 29 marca 2013

From Holland with love - magic car czyli wielkanocna retrospekcja


Jak to przed świętami - zamieszanie. Jedni już wyjechali, inni się pakują, jeszcze inni myślą czy wyjechać... Próbuję zapanować nad tym chaosem zanim sama wyjadę. Idę do jednego z pokoi po klucz od samochodu. Przygotowuję sobie odpowiednie expose spodziewając się dyskusji, tłumaczeń czy kłótni. Ku mojemu zdumieniu klucz oddają mi natychmiast i bez żadnego marudzenia. Trochę mnie to dziwi, ale myślę sobie, że to pewnie na okoliczność ich stanu wskazującego (jest godzina 10).  Przez podwórko idę do siebie i... dociera do mnie.  Klucz do samochodu mam. TYLKO SAMOCHODU NIE MA!!!  Kręcę się po podwórku, obiegam budynek dookoła, skłonna jestem nawet pod kamienie zaglądać, choć wiem, że to nie zmieni faktu, że samochodu na podwórku po prostu nie ma. Wracam do debili i pytam:
- Daliście mi kluczyki od samochodu, ale gdzie jest samochód?
- A my nie wiemy.
- W poniedziałek jechaliście do sklepu i co się potem stało z samochodem?
- A my nie wiemy. Ostatni raz w piątek do pracy nim jechalim.
Wiem, że kłamią, ale jeszcze nie wiem jak to udowodnić.  Dzwonię do szefa  i mówię, że samochód wcięło. Potem przez godzinę wydzwaniam, wypytuję, przeprowadzam prywatne śledztwo próbując dojść kto i kiedy ostatni raz jechał samochodem. Jak nic wychodzi, że Mati z jakimś pasażerem ruszył autem do sklepu. Coffee Shopu niechybnie. A potem ślad po nim zaginął. Po samochodzie. Mati niestety jest.
- Wiem, że jechałeś w poniedziałek z kimś do sklepu, więc gdzie jest teraz samochód?
- A skąd mam wiedzieć? Przecież my pijemy.
No tak, ten argument jest niezaprzeczalny. Macham ręką i czekam na szefa.  Próby wydobycia przez bossa informacji, co się wydarzyło w poniedziałek wieczorem i gdzie jest samochód również palą na panewce. W końcu wiedząc, że sami sobie nie poradzimy dzwonimy po policję. Po kilkunastu minutach przyjeżdżają i rozpoczynają dochodzenie. Zeznania orłów są stanowcze - samochodu nie widzieli od piątku, do sklepu samochód pojechał sam, a oni są biedni, nieszczęśliwi i wszyscy (szczególnie ja) czepiają się niewinnych.
- A panowie coś dzisiaj pili? Wino, wódkę, piwo? - pyta policjant.
Tłumaczę pytanie.
- Nooo.. wódkę
- A ile? - docieka policjant
- Dffaa litry - odpowiada ADHD
- Ile???? - pytam (jest godzina 12).
- Dfffaa litry - powtarza. Tłumaczę policjantowi i widzę jak oczy zaraz wyjdą mu z orbit.
- Aleee na dffuuch - bełkocze ADHD.
 W sumie trudno się im dziwić. Takie stresy i taka odpowiedzialność...
- Gdzie jest samochód - dopytuje policjant?
- Nie wiem. Może na autostradzie? - odpowiada Mati
- My nie jechaliśmy do żadnego coffee shopu. Co mi pani opowiada. Możemy tam jechać. Niech powiedzą czy tam byłem czy nie. Mnie każdy pozna przez moją fryzurę. Fakt, ADHD ma charakterystyczny fryz - skrzyżowanie dywanika z fryzurą na polskiego szlachcica.
- A my nie mówiliśmy nic o coffee shopie - rzucam radośnie widząc, że panowie zaczynają się gubić - Tylko o sklepie - dodaję tłumacząc zaraz policjantom naszą rozmowę.

W końcu nawet policjanci nie wytrzymują i stwierdzają, że skoro nie chcą powiedzieć, gdzie jest samochód to zabierają ich na komisariat. Mati się łamie i tak oto płynie historia jak to pojechali do coffee shopu, zabrakło im benzyny, więc zostawili samochód na poboczu i poszli na stację benzynową, a jak wrócili to samochodu już nie było. Zniknął. Magic car. Jak u Copperfielda.
Przy pomocy policji ustalamy, że auto stoi na parkingu odholowane.
Przez kolejne godziny załatwiamy formalności. Auto jest bez benzyny, z rozładowanym akumulatorem, a mnie czeka zadanie przyprowadzenia go "do domu".  Przyjeżdżam tym klamotem zmęczona tak, jakbym rowy przez tydzień kopała. Mam ochotę zabić tych debili. Po powrocie zastajemy panów w dużo lepszych (na pewno lepszych niż nasze) nastrojach, bo w końcu nic się nie stało przecież. Samochód się znalazł.
Ich dobry nastrój wspomaga kolejna butelka wódki na stole. Mam ochotę ich roztrzaskać o ścianę, bo samo wywalenie z roboty i hotelu wydaje mi się mało satysfakcjonujące. Opatrzność okazuję się dla mnie łaskawa.
W ferworze dyskusji, któryś z pijaczków podsuwa mi komórkę pod nos i komenderuje:
- Mów!
Biorę telefon i słyszę, że po drugiej stronie  ktoś  turecko-angielskim pyta o nasz adres. Podaję adres i słyszę:
- You speak iingliszzz verrrry well. You can tell Yorrr frrriends if they have morrre colleagues I can give them job tuuu...
Piorun we mnie uderza, ale grzecznie przedstawiam się, podaję firmę i informuję, że to nie są moi koledzy tylko pracownicy, których właśnie wyrzucam z pracy i hotelu. A tak w ogóle to są kompletnie pijani. Po chwili milczenia słyszę w słuchawce.
- Uuuups... I didn't know. Thanks.
No i co ty zrobiłaś – bełkocze Mati, świadom użytego słowa “drunk”
Właśnie wystawiłam wam referencje...

I smacznego jajka!

środa, 27 marca 2013

Niespodzianka Franka nie czytać przy jedzeniu

Kot, to kot. Chodzi swoimi drogami. Śpi cały boży dzień. A jak nie śpi to z tych dróg, którymi łazi przynosi różne łupy wojenne.
To że przynosi mi na dowód miłości i wdzięczności za codzienna porcje whiskasa myszy, szczury a nawet ptactwo wszelakie to już norma. Trudno się przyzwyczaić, ale cóż... trudna rada w tej mierze..
Dziś na kuchennym dywaniku jako atrakcja poranka znalazł się... królik albo inny zając. Z uwagi na odgryziona  łepetynę odpowiedzieć nie mógł któż on zacz...
Tylko czekać jak mi Franio przywlecze do domu kaczkę, gęś albo innego łabędzia. I w końcu nas zamkną. Oba dwaj za wytrzebianie holenderskiej fauny.

niedziela, 24 marca 2013

Burgund i świnka

Za oknem hula wiatr i mam wrażenie, że skali zabrakło na to jego rozchwianie emocjonalne. Wiatr prócz bólu głowy przypędza też czasem zmiany. A czasem niespodzianki. W czwartek przywiał mi z Polski przepiękny szlafroczek, który wygrałam u szyjącej kobiety w gorsetowym konkursie. W tym miejscu po raz kolejny chcę podziękować zarówno za śliczny i bardzo kobiecy szlafroczek, w uszycie którego Wiola włożyła na pewno dużo serca oraz za świetną zabawę, wszelkie dyskusje i plany około-gorsetowe.

Prawda, że uroczy? I zapewniam Was, że kolor w rzeczywistości faktycznie przypomina brurgund :) Tu wygląda raczej jak... przepraszam bardzo... śliwka węgierka.

Żeby nie było, że byle wiatr czy ból głowy mnie zniechęci do działania wrzucam zdjęcie bluzki z kwietniowej Burdy model 119.
Bluzka jeszcze nie skończona. Rękawy na razie przyfastrygowane. Tym razem ich bufkowatość wynika z wykroju, a nie z mojej pomysłowości nieudacznika. Z lekka utknęłam na wiązadłach, które powinny być zamontowane w środku, ale jakoś nie bardzo wiem jak się do nich zabrać. Holenderska Burda  życia mi nie ułatwia. Kolor bluzeczki różowy, choć bardziej w stylu pink prosiaczek niż pink panter.

Jako osoba związana z farmą Orłela nie mogę się przecież obyć bez różowego ubranka w stylu... były sobie świnki trzy... A dla tych, którym marzy się kraina mlekiem i miodem płynąca:





.

wtorek, 19 marca 2013

Kurczak w winie

Z dedykacja dla Ani ;)

KURCZAK W WINIE

Kurczaka bardzo starannie umytego układamy na dnie naczynia, najlepiej szklanego. Dodajemy goździki i cynamon, skrapiamy cytryną.
Tak przygotowanego kurczaka zalewamy szklanką białego wina, szklanką wina czerwonego, dodając 100g ginu, 100 g koniaku, 200g Smirnoffa i 50 g rumu. Potrawy nie musimy nawet poddawać obróbce cieplnej.

Kurczaka możliwie jak najszybciej wyrzucamy, bo jest do dupy.
Natomiast ..... Sos! Sos! Paluszki lizać!!!
UWAGA!!!
Kurczak musi być martwy, bo inaczej bydle sos wychleje.
Smacznego :)
 

niedziela, 17 marca 2013

Poligonowa kopertówka


KOPERTÓWKI. Takie bluzki i swetry po prostu uwielbiam. Super kobiece, wygodnie i szybkie w obsłudze.
Wszystkie moje kopertówki są ją już mocno wyeksploatowane, toteż  postanowiłam sprawić sobie nową.

Na egzemplarz ćwiczebny przeznaczyłam granatowe płócienko. Wykrój pochodzi z Szycia krok po kroku 1/2006 (kilka polskich gazet jakimś trafem mi się uchowało). Wbrew pozorom ten model wcale nie był taki szybki w szyciu jak mi się pierwotnie zdawało. Najbardziej irytujące okazało się... przewlekanie pasków na prawą stronę.
Skorzystałam z Waszych rad (dziękuję bardzo!) udzielonych mi przy wszywaniu rękawów do marcowej szarówki i mam wrażenie, że tym razem rękawy wyszły bardziej plaskato czyli tak jak powinny. Ciągle nie idealnie, ale kolejny krok za mną :)
Efekt poniżej.

Troszkę się przy tej bluzce pobawiłam. Tak dla wprawy i ćwiczenia. Wiecie... taki poligon doświadczalny trochę. Rękawy przeszyte z użyciem podwójnej igły. Nie wiem czemu tak się tego ustrojstwa obawiałam wcześniej. Dół podszyty z użyciem stopki do ściegu krytego. Jakby bluzka miała dziurki i guziki to pewnie też bym stosowne stopki przetestowała :)

Weekend okazał się bardzo pracowity. Skończyłam ww. bluzkę. Z ostatniej kwietniowej Burdy wykroiłam sukienkę model 121 oraz bluzeczkę model 119 (obie pokazywane TU ).  Zrobiłam też wykrój na torebkę z książki Uszyj w jedno popołudnie, do kompletu z tejże książki - etui na okulary oraz wykroiłam toczek-fascynator, który pokazywałam TU.  Ciekawa jestem czy cokolwiek z tego mi wyjdzie :)
Na razie przed szyciem wstrzymują mnie braki stosownych zamków, nici a przede wszystkich fizeliny.  Jak uzupełnię zapasy, najwcześniej pewnie w weekend zabiorę się do pracy.


piątek, 15 marca 2013

Burda, burda, burda ach to ty... Burda 4/2013

Kwietniowy numer Burdy, po zajawce, którą przyuważyłam u Choco kupiłam w ciemno. I jak dla mnie jest tam kilka rzeczy, które mi się podobają. To prawda, nawet ja mogę zauważyć, że niektóre modele mają tendencje do powtarzania się, ale moje zasoby Burdy nie są aż tak ogromne, żeby mi to doskwierało.
W tym subiektywnym wyborze pominęłam modele dużogabarytowe, dla małych i dużych mężczyzn tudzież robótki ręczne.
Nie pociągają mnie też jakieś nowoczesne akobiece kształty, więc wybrałam modele, w moim odczuciu dziewczęce i ponadczasowe. Rzućcie zatem okiem na to, co spodobało mi się w kwietniowej Burdzie.

Cudowny dziewczęcy zestaw na ciepłe dni. Tak... słusznie tu co niektórzy zauważą w tej bluzeczce gorsetowe ciągoty :) W tym miejscu odsyłam wszystkich do szyjącej kobiety, która napracowała się szyjąc dla gorseciar (w tym dla mnie) śliczne szlafroczki. Jako członkini satynowej bandy jeszcze raz dziękuję! :)


Mówcie co chcecie mnie się podobają. Kobiece, retro i ponadczasowe. W czarnej bluzeczce zwróciłam uwagę na marszczenia rękawów. Eeeh.. żeby mi jeszcze to wszywanie rękawów lepiej wychodziło...

Tak, ten model z lekka pachnący MM już był. Ale i tak uważam, że jest uroczy.
Sukienka prosta i przez to interesująca. Pomyślałam, że  na szybciora uszyta z jakiegoś cieplejszego materiału może być także noszona  z jakimś docieplaczem pod spód - koszulką czy bluzką także w chłodniejsze dni.

I na koniec odrobina luksusu... Zapragnęłam mieć tego broszko-robala. Przeszło mi po zobaczeniu ceny. Dodam, że nie był to najdroższy ozdobnik ;)
Wszystkie zamieszczone zdjęcia są skanami z Burdy  kwiecień 2013.

wtorek, 12 marca 2013

O tym jak niespodziewanie zostałam szwaczką czyli kariera mi się jak szpulka rozwija

A tak... też bym się tego nie spodziewała. Ale... spokojnie. Nie zatrudnili mnie u Armaniego. Jeszcze. U Givenchy też jeszcze nie.  No ale patrzcie... jakiś rok temu ledwo pierwszą kieckę  kleciłam a teraz... szyje zawodowo... Tu szanowni państwo w moim głosie słychać IRONIĘ. Podkreśloną wężykiem. Pewnie ciekawi jesteście cóż zatem takiego robiłam?
Po prostu z folwarku oddelegowano mnie do... szycia ochraniaczy na rury do jednej z większych rafinerii. Tak. Też bym nie uwierzyła w taką... pomysłowość względem mej niebacznej osoby (tu po raz kolejny słychać ironię), gdyby nie fakt, że przez 8 godzin siedziałam w nieogrzewanej hali i dziubałam na przemysłowej maszynie. Ambitnie. Rozwojowo. Kreatywnie. W sam raz robota dla kogoś z biura miast np. tępej sprzątaczki. Ale ok... pewnie nie miałaby potem siły na wylizywanie... podłogi do czysta. Wracając z tej kostnicy mijałam wóz policyjny. Oczyma wyobraźni widziałam jak mnie zatrzymuje, bo widzi sine trzęsące się  jak w padaczce COŚ za kierownica.  Pewnie musiałby mnie zastrzelić, bo nie byłabym w stanie otworzyć ust i wydukać nawet pół słowa taka byłam skostniała. A ciepłego samochodu nie opuściłabym  nawet pod groźbą śmierci. 

No, ale... Dla ciekawych owego szycia. Ze sztuką krawiecką miało to tyle wspólnego co dresy ze strojem wizytowym. Nie ma obrzucania, żeby się nie strzępiło. Nieważne czy prosty szew czy krzywy, prawa czy lewa strona. Byle się kupy, a raczej rury trzymało.  Mnie to akurat nie stanowi czy się popruje czy nie. Niech nawet pół europortu wyj... w powietrze. Wszelkim orłelasom to nawet życzę takich wielkich ognistych fajerwerków. Amen. Tu miast ironii można usłyszeć najczystsza formę nienawiści. Ale... rura nie jestem i nie pękam.

Z tej lekcji wyniosłam jak obsługiwać przemysłowego ankera (maszyna ma tylko ścieg prosty i wsteczny, nawet bez zygzaka, za to ilość dziur do przewleczenia nitki zasobniejsza niż w mojej zilverce), że istnieją materiały wytrzymujące temperaturę 200 stopni, że szpula nici do takiego materiału kosztuje około 700 euraczy oraz pogłębiłam swoją "sympatię inaczej" do łaskawodawców z farm zwierzęcych.


A teraz mili moi śmigam do łóżka, bo od tej szyciowej przygody minęło już kilka godzin, a mną mimo ciepłej strawy, napoju i namaczania w gorącej wodzie ciągle telepie z zimna.

sobota, 9 marca 2013

From Holland with love - Ciastkolandia

Z dedykacją dla wszystkich słonecznych niewiast z Hoogvlietu :)

Znowu składałyśmy kartoniki. Może to i nudne, ale ja to lubiłam, bo to taki czas na przemyślenie sobie wszystkiego. Wykonujesz coś mechanicznie –ręce zajęte, a głowa wolna. Myśli unoszą się wolne, szybują, krążą, nabierają mocy sprawczej. Zadumałam się sennie wpatrzona w romantyczną naczepę ciężarówki.
- On się Ciebie patrzy – rzuciła mi Daniela wyrywając mnie z zadumy.
- A niech  się patrzy – odpowiedziałam nie bardzo kojarząc o kim mówi, błądząc jeszcze gdzieś miedzy połaciami błękitu, a epicentrum życiowego  tajfuna, w którym się znalazłam.
- On się Ciebie patrzy a TY nic???
Nie odpowiedziałam zajęta przeliczaniem kartoników. Dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć, sto... W tej chwili czułam, że to tylko Daniela “mi się patrzy” z mieszaniną podziwu i dezaprobaty.
- A ty w ogóle wiesz co to znaczy? – spytała.
- Patrzy, to patrzy – odpowiedziałam wzruszając ramionami – przecież nie zabronię – A tak w ogóle to kto się patrzy?
Dyskretnie skinęła głową w stronę Ciastka.
- Czekaj... A co u was znaczy “patrzy”? – zainteresowałam się, bo zaczęło kiełkować we mnie miłe podejrzenie, że to słowo po polsku i słowacku może jednak znaczyć coś innego.
Spojrzała na mnie zdegustowana, jakbym pytała o rzecz oczywistą.
- Nooo... On się Ciebie patrzy, to on się Ciebie patrzy. Jak wy to mówicie?
- Może wytłumacz po angielsku? – próbowałam pomóc. Is he looking at me?
Wzruszyła ramionami.
- Wolę po polsku.  Hmmmm... On się Ciebie patrzy, to on się Ciebie podoba.
- On mi????
- On Ciebie!!
Kwestia strategiczna, więc wypadałoby ją wyjaśnić. Niestety zaimki stanęły nam na drodze.
- Wiesz, skoro on się mi patrzy, to wcale nie znaczy, że on się patrzy. Może po prostu... tak sobie patrzy – drążyłam.
Daniela popukała się kartonikiem w czoło.
Przez chwilę migotnęła mi myśl, że skoro tak się mnie patrzy, to może...niech mnie...nooo... trochę... eeeh... niech mnie poszuka*... Ale tego Danieli głośno nie powiedziałam :) 


*tu miejsce na dociekliwość lingwistyczną własną :) 





Wyszukiwane slowa kluczowe.

Od czasu do czasu na blogach pojawiają się posty, w których autorzy opisują jakimiż to dziwnymi drogami (czytaj hasłami w google) ludzie do nich trafiają.
Ja również pokusiłam się o stworzenie takiej listy najbardziej zaskakujących słów kluczowych.
A oto i mój prywatny ranking:

1. kreskowka z wywieszonym jezykiem (że nikby kto?? że niby gdzie? ale o co chodzi? że niby ja?? Absolutny moj faworyt :)

2.  pan marchewka z długopisem -  tu pozdrowienia dla Marchewkowej sprawczyni mojej przygody z szyciem, choć nie wiem co to ma wspólnego pan marchewka z moim blogiem :)

3.  jak ptak an sra na głowe to znak (zapis oryginalny) - to pewnie wynik mojej przygody ze Snipem. Na szczęście obsrał mi tylko podłogę, a nie głowę :)


4. wykrój legowisko dla kota... kota mam, ale  legowiska nie szyłam i szyć jej raczej nie zamierzam, bo Franek i tak leżakuje tam, gdzie ma ochotę, a nie tam gdzie należy...

5. gorset z balkonem - Romeo i Julia przy maszynie do szycia??

6. przyrzad szybkie czytanie... hmmmm....

7. jak ręcznie dziurkę na guzik 

A Wy robicie takie rankingi? Jakieś zabawne lub ekstremalne zapisy?


Ciag dalszy, niewatpliwie nastapi :)

niedziela, 3 marca 2013

Szarówka w marcu albo Lola w ogrodzie


Szarówka, bo materiał to szara wełenka.  Poza tym ciągle mało słońca i światła, więc sukienka razem z Lolą musiała wystąpić  na sesji w ogródku.  Przy tej wełnie ze zdumieniem odkryłam, że istnieją materiały, które się nie strzępią znacząc całe mieszkanie i okolicę nitkami.  Kolejne odkrycie - wełna się nie strzępi, wełna pyli :)
Z dużą dozą nieśmiałości zabrałam się za szycie sukienki (notabene trzeciej w życiu) - retro Butterick '56 model B5813A. Pomna doświadczenia z gorsetem tym razem wybrałam mniejszy rozmiar. Decyzja okazała się trafiona.

Stracha miałam, bo nigdy wcześniej nie wszywałam rękawów, kołnierzyka ani krytego zamka. Takie nagromadzenie nowości co prawa snu z powiek mi nie spędziło (w najgorszym wypadku schrzanię 2 metry materiału za 5E), jedynie czasu i własnego wyobrażenia o dziele skończonym byłoby mi szkoda.

Kołnierzyk podniósł mi ciśnienie, bo w oryginalnej instrukcji o jego wszyciu było niewiele. Wspomagając się książkami, instrukcjami  i wujkiem google (czasem mam wrażenie, że więcej kombinuję jak uszyć niż szyję) jakoś go przyśrubowałam do reszty. Pewnie mało profesjonalnie, ale szczerze mówiąc jak na pierwsze podejście jestem z siebie zadowolona. Myślałam, że będzie dużo gorzej.  Na pewno użyta flizelina okazała się zbyt sztywna i odszycie oraz kołnierzyk nie układa się przez zbyt dobrze. Sterczą z lekka.
Trudności miałam też z rękawami, których ciągle było więcej niż dziury do wszycia. Ale tu dosyć szybko wyszło mi, że ów nadmiar trzeba sobie przymarszczyć. Marszczeń nie znoszę serdecznie.  I nawet po wszyciu mam wrażenie, że powinno to wyglądać inaczej, tylko nie bardzo wiem jak, a tym bardziej jak to poprawić. Może następną razą się doszkolę bardziej.
Wszywania zamków też nie lubię, więc bardzo się ucieszyłam widząc w oryginale zamiast zamka "klapkę-schowek" na haftki. Radość była krótka, bo uzmysłowiłam sobie, że wstając rano, bladym świtem o szóstej nie będę szczęśliwa zapinając mozolnie te wszystkie złomowe maleństwa. I tak oto XXI wiek wygrał bitwę o zamek. Zamek kryty. A raczej nieśmiało wyzierający. W trakcie szycia odkryłam, że mam tylko stopkę do normalnych zamków. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Jakoś poszło. I powtórzę się - jak na pierwszy raz - ujdzie. Następnym razem będzie lepiej.
Tu instrukcja do tego historycznego zapięcia, jakby ktoś był zainteresowany i koniecznie chciał sobie utrudnić życie przy ubieraniu :)


Celowo, rozmyślnie i z premedytacją zrezygnowałam z podszewki. Kołnierz, rękawy, kryty zamek + męka z podszewką to już by było za wiele na jeden raz. Jak mi się będzie elektryzować czy wypychać to założę halkę.
A teraz proszę Państwa, moja szarówka w całej okazałości.

Wierzcie na słowo, że tuż przed sesją sukienkę prasowałam. Myślę, że szarpanina z Lolą powoduje, że ciuchy wyglądają jak psu z gardła wyciągnięte. Muszę naprawić generator pary widać.

Wiem... czerwony będzie pasował lepiej.

Nietypowe zakładki na rękawie... Znowu pewnie jakiś emerytowany gall anonim zarzuci, że się chwalę wykończeniówką ;)


Wykrój określony jako przeciętnie trudny,  czyli Butterickowy test trudności zaliczyłam (chyba??),
Z efektu wbrew pewnym niedomaganiom jestem zadowolona i nie boję się tego powiedzieć.