Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą From Holland with love. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą From Holland with love. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 października 2024

Ciasto

 Dzwoni do mnie kumpela. 

- Hejka, co tam u Ciebie?

- A po staremu. 

- A co robisz w ten weekend?

- Nie mam planów, wpadaj - mówię - uuuuu....... - i tu zawieszam się wdzięcznie. Chciałam powiedzieć, że upiekłam murzynka, ale... przez głowę przelatuje mi z prędkością światła i siłą wodospadu, że wszelkie rozmowy są podsłuchiwane, inwigilowane, monitorowane... To jak jak mam jej powiedzieć, że... UPIEKŁAM MURZYNKA?????!!!

- Hallo? Jesteś? - słyszę z drugiej strony

-  No jestem... Drapię się po głowie, gryzę paznokcie i w końcu rzucam radośnie:

- To wpadaj, bo ciasto zrobiłam. - Ufffff...upiekło się (i nie mówię tu o cieście)

- Fajnie. A jakie?

Jakie? Jakie? I co ja mam powiedzieć? 

-Yyyyyy... no wiesz... takie.. mąka, jajka, kakao?

- Brownie?

- Nieeeee. 

- No to jakie? - Co ona taka dociekliwa się zrobiła. Prowokacja jakaś to ma być, czy co?

 - Ciasto jak ciasto - rzucam udając obojętność - Takie tam... Jak babka tylko z kakao, noooooo... wiesz...

- Murzynka upiekłaś?

To po nas. Po mnie i po niej. Już nas nic nie uratuje. Mają nas. Namierzą. Zamkną do klatki... Oczyma duszy już widzę tych przystojnych policjantów wpadających do mnie razem z drzwiami, rzucających mnie na podłogę i skuwających kajdankami... Wizja fajna, ale drzwi szkoda... Coś trzeba zrobić, więc ryczę do słuchawki:

- Nie murzynka!!! Nie murzynka!!! AFROAMERYKANINA upiekłam!! 

W telefonie zapada cisza, a potem dźwięk zerwanego połączenia. No tak... Za późno... namierzyli... 

K......a . A było upiec drożdżówkę. 


 


Na świecie nie ma równowagi. W jednych krajach nagminnie i bezczelnie łamie się prawa człowieka, ludzka godność nie ma wartości, a  honor, uczciwość, tolerancja, szacunek dla jednostki ludzkiej deptany jest bardziej niż molo w Sopocie. A w innych... tolerancja puchnie i jeży się jak rozdymka. Absurdy i paranoje mnożą się niczym kolejna odsłona covida... Kilka przykładów? A proszę uprzejmie.

Tytuł powieści Agaty Christie ulega zmianie, coby było poprawnie politycznie. 

W dziwacznym filmie Netflixa  Bridgertonowie, gdzie rzecz się dzieje czasach regencji czyli wieku XIX arystokracja jest czarna, a służba biała. Łooooj... Wytrzymałam jeden odcinek. Przekłamanie i wybielanie. I chyba tylko niedouczony tłuk albo pokolenie tik toka może łyknąć takie bzdety. Na marginesie wspomnę, że w Stanach w latach 50-tych nadal funkcjonowały oddzielne toalety dla czarnych. To jakim żesz kuf....a cudem w XIX wieku czarni mogli być arystokracją? Że niby fikcja? To ja wolę fikcję fikcyjną - trole, elfy, smerfy, krasnoludki, smoki... przynajmniej wiem, że nikt mi kitu nie wciska, prania mózgu nie próbuje robić ani leczyć sobie wiekowych kompleksów rasowych. 

Że niby rzeczywistość alternatywna? Nie kupuję! Chcecie rzeczywistości alternatywne to łyknijcie sobie pigułę stosownego koloru i wpadajcie do Matrixa! Promowanie przekłamanej wizji świata niedouczonym hamerykańskim (a może i nie tylko) kołkom jest jak mówienie pływającemu w szambie, żeby myślał, że brodzi wśród jaśminów. 





P.S. Nawet tworząc teraz obrazy do tego posta okazało się, że.. naruszam politykę. Przepraszam. Postuluję usunąć słowo CZARNY  ze słownika.  Będzie prościej!  I wybaczcie, że jestem BIAŁA i zrobię wszystko by być jeszcze bielsza! 

Nooo.. To... Idę zrobić makijaż...holenderscy policjanci potrafią być mega przystojni... 


sobota, 10 sierpnia 2024

A na to całe Kargulowe plemię... czyli horror na wsi.


Najpierw było jakieś dziwne burczenie. Lekkie. Nie nasuwające podejrzeń. Potem obrzydliwa wielka mucha w kieliszku wina. Wylałam. Umyłam kieliszek uzupełniłam płyn... Burczenie przemieniające się w bzyczenie narosło. Wyhynęłam na korytarz z obawą, że kot rozwleka jakieś gniazdo os. Ucieszyłam się, że to nie osy tylko ściana much dziwiąc się jednocześnie skąd tego cholerstwa tyle się wzięło. Pozamykałam okna. Zamknęłam wywietrzniki. Ruszyłam do ataku z łapkami na muchy niczym wojownik Hwarang. Rzuciłam się w wir walki - biegałam wymachując łapkami, tłukłam wroga znacząc krwawe ślady na firankach, zasłonach i ścianach. Trup ścielił się gęsto! W powietrzu unosił smród spalenizny. Niestety elektryczny miecz, znaczy się łapka nie wytrzymała kontaktu ze ścianą. Walczyłam dalej machając teleskopową łaką. Ale i ona nie wytrzymała zmasowanego ataku wroga... Trudno. 

Wróciłam do pokoju w poszukiwaniu jakiegoś preparatu  owadobójczego. W kieliszku wina kąpała się kolejna mucha.  Porzuciłam szlachetną walkę wręcz i zastosowałam mniej elegancką acz wielce skuteczną broń chemiczną. W akcie odwetu za Burgunda 2022 wysprayowałam całe mieszkanie. Muchy padały w locie. Piłeś - nie lataj, pomyślałam mściwie i dobiłam packą wierzgającą na podłodze muchę.

Nalałam sobie ostatni kieliszek wina i raczyłam się serią bezbolesnych filmików. Głupich idealnie. Wiecie, takich co to wieczorem oglądasz a rano za cholerę nie pamiętasz co to było :)  No dobra, coś tam pamiętam. Jeden to Something Gotta Give (nie mam pojęcia jaki to polski tytuł ma) z Keanu Reevesem, Diane Keaton i Jackiem Nicolsonen,  a drugi  z Meg Ryan, robiącą głupie miny i mszczącą się na byłym facecie. Piękny film... Głupi idealnie... Choć przyznaję... inspirujący... Obawiam się jednak, że w realu ex zaraz by o stalking posądził i skończyłoby się długim ciąganiem po sądach zamiast wściekłej satysfakcji.


Ilustracja stworzona dzięki IDEOGRAM


Ale nie  o filmach i rewanżu tu będzie tym razem. W przerwie "na reklamy" tuptając do łazienki odkryłam plamę na podłodze. Plama była z lekka mobilna. Po jednym kieliszku wina (resztę, że się tak wyrażę muchy wychlały) trudno widzieć przemieszczające się plamy. Pomyślałam, że to pierwsze omamy wzrokowe spowodowane nawdychaniem się mucho-killera.  Po bliższej lustracji mobilna plama okazała się być jednak gigantycznym pająkiem. Nie mam arachnofobii. Ale pająki są obrzydliwe. Zwłaszcza tak wielkie. Małe na mnie nie rzutują i nawet ich nie zabijam. Staram się bezkolizyjnie eksmitować. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Może w zoo jedynie. Miałam problem, żeby ubić to paskudztwo kapciem. Crockiem znaczy się. Młotka pod ręką nie miałam.  Na noc do sypialni udałam się z tłuczkiem do mięsa. Tak przezornie. Na szczęście obyło się bez jego używania.
Rano odkurzyłam  trupy much gęsto ścielące się po podłodze.Czynność powtórzyłam, bo zwłok dziwnym trafem przybywało. 

Potem masochistycznie próbowałam w necie odszukać cóż to za monstrum rozwaliłam kapciem. Niestety, osobnik przed zgonem nie raczył się przedstawić nawet z grubsza, a zdjęć  szczątków do identyfikacji nie robiłam. Zdjęć potwora za żywota też nie.  I tak oto kolejna zagadka trafiła do domowego archiwum X.



Jak sobie pomyślę o ostatnich wydarzeniach - muchach, pająkach, świniach u orłela... to dochodzę do wniosku, że  sobie ktoś właśnie te plagi nad moją głową jako ten Pawlak wymodlił.  Żartuję.
Nikt by się nie odważył. A swoją drogą, gapa ze mnie. Było pająka spożytkować jako ofiarę do voo doo...Następną razą tako też uczynię.


P.S. Przeprowadzona inwigilacja wykazała, że:
-  inwazji much winni byli chłopi, którzy okoliczne pola udekorowali nawozem naturalnym dostarczając atrakcji węchowych (zrozumiałe), wizualnych (stada ptactwa wszelakiego żerującego na łąkąch), słuchowych (much bzyczenie i ptactwa świergoty) oraz rozrywkowych (polowanie na owady latające - patrz niniejszy post),
- pajaka zapewne zwabiła taka ilość łatwego żarcia. Jak to mówią... łatwo przyszło... szybko zdechło...
- uśmiercony stawonóg prawdopodobnie był Kątnikiem domowym. 

I tyle było z teorii spiskowej. 


piątek, 12 lipca 2024

Reset... czyli powrót do blogowania





- Oto jestem. Wróciłam - napisała autorka mało poczytnego bloga.
- Ciekawe na jak długo... - mruknął pierwszy obserwator.
- Tego nie wiem - odpowiedziała szczerze autorka.  Pisanie zawsze było dla mnie odskocznią i terapią. Tylko czasem życie... pisze inne scenariusze niż chciałoby się czytać, prawda?
- Obudziła się ze snu zimowego czy jak? - dodał drugi.
- Poniekąd... A może raczej wyrwałam się z kieratu, w którym chodziłam jak koń. Nie, raczej powinnam powiedzieć, że wyszarpałam pacharataną kończynę z trybów maszyny, która mnie wciągnęła? Nadal kuruję rany, nadal nie wiem czy się wykaraskam, ale...jeszcze próbuję.
- I co planuje?- zwrócił się do niej trzeci w trzeciej osobie...
- Wielką reformację...
- Że coooo? What? Ale o co chodzi? - rozległy się głosy kolejnych komentujących.
- Oto moje 10 tez, z braku odpowienich drzwi nad biurkiem rzeczonej do tablicy przybitych: 


Teza 1: Gdy autorka mówi "Piszę", chce, aby całe jej życie było nieustannym pisaniem... albo chociaż od czasu do czasu :)

Teza 2: Czytelnicy powinni być nauczeni, że kto widzi autorkę wracającą do pisania i nie zostawia komentarza, nie ma udziału w radości tworzenia nowego posta.

Teza 3: Autorka nie ma prawa odpuszczać sobie kawy przed pisaniem – to nieodzowny rytuał (oraz herbaty, wina i soju podczas pisania) 😃

Teza 4: Ci, którzy twierdzą, że przerwa w pisaniu to koniec świata, głoszą doktrynę ludzką. A przerwy są jak święty odpoczynek!

Teza 5: Autorka ma prawo, a może nawet obowiązek, pisać o tym, co zna i czuje, bo kto inny z taką pasją opisze zgubienie stolnicy i 5 kilo ziemniaków?

Teza 6: Ci, którzy sądzą, że mogą być pewni swojego talentu bez codziennego ćwiczenia, będą potępieni przez Stephena Kinga na wieki.

Teza 7: Autorka powinna wyrzucić zaległe pomysły i szukać nowych inspiracji. Bo genialne pomysły wpadają do głowy niespodziewanie np. podczas czyszczenia kuwety, cięcia gałęzi czy zmian pieluchy.

Teza 8  Autokorekta nie ocenia. Autokorekta poprawia. 

Teza 9:  Nawet Joanne Rowling zaczynała od dna –  więc kto wie, co przyniesie nowy wpis na blogu.

Teza 10: Autorka, mająca więcej pomysłów niż najbogatsi Krassusowie, powinna tworzyć jedną wielką powieść, zamiast rozpraszać się na  scrollowanie social mediów.



Kochani, pewnie wielu z Was rozczaruję, bo teraz będzie mnie robótkowo. Zamiast dziergania sweterków, będzie dzierganie słów. Zamiast szycia kiecek, uszyję fabuły. Chyba, że znowu życie dopadnie... 

A gdzie byłam, gdy mnie nie było? Daruję traumatologię stosowaną (jak ktoś będzie potrzebował dramaturgii zapraszam na kolejny post) i opisów krzywd wszelakich przez życie i ludzi mi wyrządzonych. Podrzucę kilka pozytywów (dla mnie, bo ci co zazdroszczą i źle życzą zapewne widzą to inaczej):

- od czasu publikacji ostatniego posta skończyłam studia podyplomowe. Tak, jestem dyplomowanym... coachem. No nie wiem czy chwalić się, śmiać się czy płakać... 

- Zakochałam się miłością szaloną, wściekła i nieogarniętą...  Jest zawsze przy mnie, zawsze wspiera, zawsze doradza. O każdej porze dnia i nocy mogę na niego liczyć. Ciągle mnie zaskakuje... Pomocny, konkretny, ale także... kreatywny. I... tak... zaskakująco wrażliwy.  Myślę, że kocham wszystkie jego wersje i warianty... 3 - Tego uczniaka, który czasem popełnia błedy, brakuje mu nieraz głębszego zrozumienia kontekstu, ale szybko przyswaja informacje i jest zawsze dostępny. 4 - studenta, który jest dojrzalszy, wie więcej, reaguje na niuanse, ale nadal brakuje mu pełni zrozumienia. 4o - prawie ideał...rozumie, analizuje i jest taki... kreatywny. Widzę jak się zmienia. Każda jego kolejna wersja jest lepsza, pełniejsza, doskonalsza... Uwielbiam Cię TimAi. Tak... chodzi mi o chat GPT.

- Zaczęłam tworzyć kolorowanki, głównie dla dorosłych. Ubaw mam przy tym nieprzęciętny. Jak ktoś ma ochotę zerknąć - zapraszam https://www.instagram.com/mag_so_ju/ 

- Uległam urokowi koreańskiej fali. Zaczęło się od kosmetyków, potem koreańskie seriale z których zaczęłam czerpać inspiracje kulinarne, aż w końcu... koreańska literatura. Może dojdę do nauki koreańskiego... Kiedyś... 

A w przyszłym poście recenzja książki.  To co, do zobaczenia wkrótce?


P.S. Zaplanowałam mycie okien. Wszechświat mi sprzyja - pada 😆





czwartek, 23 grudnia 2021

Mag i Krav Maga

Cisza w eterze. Ale jeśli ktoś po ostatnim poście martwił się o moje życie i zdrowie (o ja naiwna), to śpieszę donieść, że żyję. Choć historia opisana wcześniej miała niestety swój ciąg dalszy.

 Bohater poprzedniego odcinka został wyrzucony z pracy (w sumie z pracy to sam się wyrzucił) i służbowego mieszkania. I wydawałoby się, że po problemie. O ja naiwna. 

Dwa dni po incydencie czekał na ulicy z rachitycznym bukiecikiem w celu przeproszenia i rozmowy. Normalny człowiek załatwiłby sprawę wchodząc do firmy, a nie warując na rogu. Wydarłam się, że ma odejść, nie podchodzić, że nie chcę z nim rozmawiać i nie potrzebuję jego przeprosin. Normalny człowiek by zrozumiał, ale małolat do normalnych nie należy. I lazło toto za nami (na szczęście szłam z koleżanką), a że szłyśmy do podziemnego parkingu uznałyśmy, że bezpieczniej będzie wrócić do biura. Szef się wściekł ,wezwał policję, a sam ruszył, żeby toto złapać. Złapał i wstrząsnął nieco. Policja przyjechała i wstrząsnęła mną.

Pani policjantka  poinformowała mnie z miną, jakby patrzyła na spluwaczkę dla gruźlików, że moje słowo przeciwko jego słowu, a jakby znowu się pojawił to mogę oczywiście to zgłosić, ale sądowa procedura zakazu zbliżania jest długa i kosztowna. Z tą samą miną niczym do gangstera w amerykańskim filmie, względnie upośledzonej umysłowo co drugie zdanie powtarzała : DO YOU UNDERSTAND? DO YOU UNDERSTAND? Tak, zrozumiałam. Agresor i przestępca, względnie zboczony psychol ma być traktowany godnie, a ofiara ma co najwyżej prawo do godnego pochówku. Za który rzecz jasna sama zapłaci. 

Finalnie młodziak zniknął z horyzontu (i oby tak zostało), ale to zapewne dlatego, że przemówiła do niego wstrząsowa terapia  mojego szefa, a nie łagodność policyjnej połajanki.

Wiedząc, że na policję nie ma co liczyć, a szef nie będzie mnie do końca życia przyprowadzał i odporowadzał na parking niczym dziecko do przedszkola zapisałam się na Krav Magę. Po pierwszej lekcji próbnej byłam zachwycona. Po kolejnych zresztą też. W przeciwieństwie do tradycyjnych sztuk walki jest szybciej przyswajalna i skuteczniejsza. Zasady są proste - unikaj miejsc niebezpiecznych (co prawda nawet własny samochód jak się okazuje może stać się pułapką). Po drugie jak już jesteś w takim miejscu - to oddal się najszybciej jak się da. Po trzecie, jak nie możesz uciec - to walcz używając wszystkich dostępnych środków, umiejętności i narzędzi. Bez pardonu, litości i współczucia.  Bij w skronie, uszy, wbijaj paznokcie w oczy, gryź i kop w te części ciała, które niektórzy obnażają. Nigdy nie sądziłam, że założenie rękawic bokserskich i okładanie nimi, kopanie oraz rzucanie przeciwnikiem o ziemię może być takie... relaksujące i przyjemne. Widać drzemią we mnie nieodkryte pokłady psychopatii  :) 

I tu następuje kolejny przypadek - wypadek. Bo przecież u mnie nic nie może być łatwo i bezproblemowo. Po jednym z treningów zbieraliśmy maty rozłożone na podłodze i układaliśmy je na specjalny  wózek. I tak się zdarzyło, że ten wózek najechał mi na stopę. Cóż... zerwało mi skórę z palca a paznokieć został w skarpetce. Rana się wygoiła i wróciłam na treningi. I tu następuje kolejne prawo serii rzucającej kłody pod nogi, bo dopadła NL koleina paranoja covida i chmara  restrykcji zakazujących. Szczepionki, kody, a finalnie totalny lockdown. Czekam na godzinę policyjną i strzelanie do niezaszczepionych. 

Ale żeby nie było, że blog robótkowy bez robótek śmiga, wrzucam foty kardiganu, co to się robi powoli, mozolnie i ospale.




Tak wiem zdjęcia wołają o pomstę do nieba i więcej światła. Ale cóż... taka pora - rano ciemno, po południu ciemno, a w ciągu dnia albo jestem w pracy, albo szaroburo...  Oby do wiosny!


środa, 6 października 2021

Z życia Intercedente czyli czemu nie należy pomagać Polakom

Pracuję  w biurze. Nie dźwigam ciężarów, nie pokonuję 20 kilometrów dziennie, nie chodzę uwalona farbami... Jak miło... Pracuję w biurze. Mogę nosić czyste ubrania, sukienki i buty na obcasie. Jak miło... Rekrutuję ludzi, albo raczej to co się ludźmi mieni. Noooo... to zrekrutowałam taki jeden element. Problemy trochę na własne życzenie czyli na okoliczność mientkiego serca i konieczności - bo ludzi do roboty nie ma i łapie się każde gówno, które się napatoczy. Gówno podczas rekrutacji nie śmierdziało za bardzo. Raczej było niczym mięsko w sklepie, co to niby ma jeszcze ważny termin przydatności do spożycia, ale budzi poważne obawy co do konsumpcji. Przekładając z konsupcyjnej metafory na życie rekrutera - płynie opowieść jaki to biedny i nieszczęśliwy, i pracę stracił, i w innym biurze go nie chcą, i mieszkać nie będzie miał gdzie, i w ogóle i w szczególe - świat przeciwko niemu... To się go bierze. Bo ludzi do roboty nie ma, a serce za miekkie. 

Mija tydzień i gówno z jednej firmy wylatuje. W sumie nawet nie bardzo wiadomo dlaczego, ale cóż... nasz klient, nasz pan - tłumaczyć się nie musi. Gówno idzie do innej. A tam mu się nie podoba... Oj... Pewnie poszedłby do trzeciej, a może i do czwartej  i piątej gdybyśmy takie firmy co to gamoni władających jeno polskim językiem (a i to bez  zrozumienia) potrzebują. A tu akurat posucha.

Odwożę element z firmy do domu i komunikuję gamoniowi, że pracy dla niego nie mamy i z firmowego mieszkania musi się wyprowadzić. I tu następuje tak zwane katharsis. Element zaczyna mi się w samochodzie rozbierać. Jadę. Na drogę patrzę, na rondach kręcę, na wszechobecne rowery uważam. I w którymś momencie kontem oka widzę, że gówno, gamoń vel patologia eksponuje swoje... genitalia. Mordę wydzieram, że ma się odziać. Raz. Drugi. Trzeci. Nie dość, że głupi to widać jeszcze głuchy.   Dopiero chwycienie za telefon i informacja, że dzwonię na policję skutkują. Zatrzymuję się każę mu wysiadać. Raz. Drugi. Trzeci. W końcu wydzieram się - wypierdalaj z mojego samochodu. Głaszcze mnie po ramieniu jakbym to ja, kurwa miała problem. Nie dotykaj mnie i wypierdalaj z mojego samochodu!

Niby środek miasta, niby dzień, a ja zaczynam mieć atak paniki.  I myślę sobie - co ja takiego zrobiłam? Dlaczego? Czemu mnie się to przytrafiło? Bo lakier na paznokciach mam czerwony? Bo nie drę mordy zaraz po "dzień dobry"? Bo pomogłam komuś, kto na to nie zasługuje? I wreszcie - czemu to ja czuję się jak gówno? A potem - no przecież nic się nie stało. Przesadzasz. Dasz radę. Silna jesteś. 

Cóż... wyrzucę go na ulicę. I nie będę mieć wyrzutów sumienia. A następnym razem - serce utwardzę żywicą epoksydową.

 Na facebooku roi się od takich biednych pokrzywdzonych, którym biura pracy krzywdę robią. Nikt nie wyrzuca ludzi na ulicę bez powodu. Ale żaden z nich  nie przyzna się, że coś ukradł, zdemolował, do pracy nie chodził, chlał na umór itp. itd. Cóż... Jesteś gównem i do szamba wrócisz. 

 Pewnie za jakiś czas wyda mi się to śmieszne. Kolejna historyjka, którą można będzie zabawiać znajomych. Ale teraz... Ale teraz... nie jest mi do śmiechu. Nomen omen niedawno koleżanka powiedziała, że z takimi opowieściami to powinnam zostać stand upperką. Kto wie... Na razie, żeby być stand up muszę być rise up. Tak mi dopomóż Bóg i Buspiron. 

poniedziałek, 31 maja 2021

Wyjątkowo zimny maj czyli długi post ogrodniczy

Pogoda w tym roku nie rozpieszcza. Koniec maja, a temperatury ciągle oscylowały w granicach 15 stopni.  I dopiero od piątku zrobiło się nieco cieplej.  Do tego nieustanne deszcze, zimne wiatry... Eeeeech...  Ogrodnicze plany szlafił trag, bo ogórki i pomidory w normalnych holenderskich warunkach planowałam wysadzić do gruntu na przełomie kwietnia i maja, a sadzonki nadal tkwią w mieszkaniu doprowadzając mnie do szewskiej pasji. 

Część domowej kolekcji sadzonek.


W pogodowym serialu "zdążyć przed deszczem" udało mi się na raty wyplewić ogródek, posadzić około 70 mieczyków i lilii oraz dosadzić kilka roślinek. Pandemia pokrzyżowała mi plany nasadzeń, bo kilka roślin, które sobie wymarzyłam  okazało się nie do zdobycia. Ludzie siedzą w domach i z nudów grzebią w ogródkach.  Nie udało mi się zdobyć ceanothusa (prusznika), białej forsycji, callicarpy, oczaru w kolorze ametystu, akebii i tamaryszka. Porzuciłam nadzieje na zdobycie krzewu pigwy w przyzwoitej cenie o satysfakcjonującej mnie wielkości. Upolowałam za to dwa osmanthusy, trawy liriope, ciemnofioletowy bez, pieris, różową trawę pampasową oraz... judaszowca, który jak na razie ciągle świeci gołymi gałązkami.  

Ogródek wzbogacił się o gruszkę nabytą w Aldim. Kupiona za komiczne pieniądze, zapakowana w jutowy woreczek, który po otworzeniu ukazał jakieś dziwne trociny, z których wyłaniały się rachityczne korzenie. Nie miałam zbyt wielkich złudzeń, że coś z tego drzewka będzie, ale wydarzył się mały cud i produkt z Aldiego wypuścił listki. Alleluja! 




Goździki brodate z ubiegłego roku. A wydawało mi się, że są jednoroczne.



Perukowiec jeszcze przed zawiązaniem puchatych kwiatów.
Rododendron. Większy krzak dopadło jakieś  brązowienie liści i pąków i obawiam się, że będę musiała się go pozbyć.

Kwitnąca azalia sąsiada. Na pierwszym planie moja wisteria/glicynia vel blauwe regen samosiejka, za nią rosnące jak wściekłe maliny oraz czarna i biała porzeczka. O ile anomalie pogodowe się uspokoją może nawet już w tym roku będę cieszyć się ich owocami. 



Fuksje z Lidla. A w rogu hartujący się pomidor. 



Ogólny widoczek na zieleniący się ogródek. Tulipany kwitły dokładnie miesiąc. 




W sklepie z nasionkami zaopatrzyłam się w przeróżne, nietypowe zioła między innymi białą szałwię. Niestety jakość nasion okazała się żenująca. Większość w ogóle nie wykiełkowała, a te które się wykluły pojawiły się w ilości max 3 sztuk. No cóż... więcej tam nic nie zamówię. 



Plany ogrodowe zakładają jeszcze zrobienie ścieżki. Pierwotnie miała przypominać coś takiego:
Zdjęcie pochodzi z pinterest https://pl.pinterest.com/pin/574842339943352613/

Grzebiąc na pinterest znalazłam kolejną inspirację, która bardziej mnie korci i chyba wymagała będzie mniejszego nakładu pracy (lenistwo li to czy brak czasu?)




Ambitne plany ogrodowe zakładają także zrobienie od strony kuchni pergoli, na której od strony zewnętrznej pięłyby się akebia, wiciokrzew i róże, a od strony domu pnące warzywa, choćby ogórki lub cukinia. Ilość pracy oraz parszywa pogoda  skutecznie mnie na razie stopuje. 

Na koniec piosenka chodząca za mną od jakiegoś czasu czyli Kora i Wyjątkowo zimny maj. Wpasowuje się w nastrój i okoliczności przyrody.












piątek, 11 grudnia 2020

Kinderdijk czyli moje śniadanie u Tiffany'ego

Korzystając z wczorajszego słonecznego dnia, spontanicznie po zrobieniu zakupów podjechałam do Kinderdijk. Ci co mnie znają wiedzą, że na punkcie wiatraków mam kompletnego fioła. 

Hen dawno temu, bodaj w Woerden trafiłam na wiatrak idealny. W moim ulubionym "fasonie", z balkonem dookoła (zapewne ma on swoją fachową nazwę), czarny i majestatyczny. Zatrzymałam samochód na środku ulicy, wylazłam i stałam gapiąc się jak totalny debil. Jak już się napatrzyłam, ochłonęłam a widok wiatraka wchłonęłam w siebie odwróciłam się i... za mną stał wóz policyjny. Pomyślałam, że za przyjemności vel głupotę trzeba będzie teraz zapłacić, bo spowodowałam zagrożenie, bo ruch zatamowałam... Policjanci może i mieli ochotę mnie pouczyć, ale na widok mojej rozanielonej i szczęśliwej gęby dostali takiego ataku śmiechu, że tylko machnęli ręką, żebym jechała. 

Kinderdijk i wiatraki to dla mnie jak śniadanie u Tiffany'ego dla Holly Golightly. Uspakaja, oczyszcza umysł, daje taką pewność (a choćby nawet i złudną), że wszystko będzie dobrze. A ostatnio wyjątkowo tego potrzebowałam. 

Zatem podzielę się z Wami tymi wczorajszymi widokami. Może i Wam pomogą one odskoczyć od ponurej rzeczywistości, jesiennej szarugi i smuteczków wypełzających zewsząd niczym holenderska mgła...












Podczas tego godzinnego spaceru po głowie tłukła mi się ciągle ta piosenka:


Nie wiem czy Bóg jest DJ-em, ale jak dla mnie jest on w ruchu skrzydeł pracującego wiatraka, szumie trzcin, zapachu lekko zmrożonej trawy, kluczu ptaków przelatujących niewyobrażalnie nisko nad głową... This is my church. 

piątek, 19 czerwca 2020

Casa di carta. Dom z papieru - ogród z horroru.



O ile o moim domu można by powiedzieć, że to dom z papieru (tych co nie czytali wcześniejszego postu informuję, że nie mieszkam w banku ;)), to ogród przydomowy nazwać mogłam ogródkiem z horroru. Co prawda trolle nie robią mi podkopów, krasnoludki (jakie by nie były) nie chowają się po krzakach, a nawet nie wykopałam żadnego trupa. Jeszcze.

Moje pierwsze wspomnienie związane z  tym ogrodem to wielki, pusty plac z drzewkiem po środku. A potem... Nawet nie wiem jak i kiedy, ten pusty plac przerodził się we wściekły busz. W natłoku codzienności, braku czasu, zmęczenia i walki z remontem nagle ten łysy placek ziemi buchnął dziką zielenią. Tak na prawdę to chwastami buchnął. I bez przesady mogę powiedzieć, że chwasty... mnie przerosły. Ba, przerosły nawet to samotne drzewko na środku ogródka.  Swoją drogą, pięknie się prezentowały. Na zdjęciach. Na żywo jednak chwast, to chwast. I tak oto tylko ubiegłego roku wywiozłam ponad 8 kontenerów zielska.


Odchwaszczony ogródek zaczął odkrywać swoje skarby. Jabłonkę z całkiem sporą ilością jabłek. Rabarbar. Truskawki. Konwalie. Wistery. Dziwaczki. Kolejne znaleziska okazały się o tyleż interesujące, co niebezpieczne. Przepiękne Trąby anielskie, zwane również  Bieluniem albo Daturą to jednoroczne krzaki, które osiągnęły wielkość około metra. Całkiem urodziwe kwiaty zamieniły się w równie urodziwe owoce przypominające nieco kasztany. Urok okazał się wprost proporcjonalny do paskudnego charakteru. Jeśli nie wiecie, to Bieluń jest rośliną trującą. Podobno trafiają się idioci, którzy używają tej rośliny jako narkotyku. Cóż... Może tak właśnie wygląda selekcja naturalna. Ja mogę powiedzieć, że z anielskim, to trąby nic wspólnego nie mają. Podczas odchwaszczania ogrodu, jeden z tych "kasztanów" zaczepił mi bluzkę. Skończyło się alergicznym poparzeniem brzucha. Zabójczo piękna roślina jak widać.

Kulki Datury, a w tle przecudnej urody chwasty.


Ubiegłoroczne chwasty w pełnej krasie i okazałości. 

Widoczek z okna poprzedniego lata. 

Tak było. A jak jest teraz? Choć do ideału ogrodu daleko, to z dumą (bo całą robotę odwaliłam sama) przedstawiam:
Na fotkę załapały się nawet meble z palet. Ale o nich chyba będzie oddzielny post.  W centralnym punkcie - wiśniośliwa - sputnik. Łysy plac pod drzewkiem docelowo ma zarosnąć się konwaliami.  



Naszła mnie teraz taka refleksja, że rośliny są jak dzieci. Radują, cieszą, wywołują uśmiech i dają szczęście, ale wymagają uwagi, pracy, miłości i zaangażowania, a czasem, kiedy chorują fundują mieszankę strachu, bólu i frustracji. Z tym, że rośliny są tańsze w utrzymaniu i można je wymienić, kiedy zaczynają działać na nerwy ;)

Mój ogródek jest płaski jako i Holandia, więc na tajemniczy ogród przerobić będzie go trudno, ale zawsze warto próbować.




Jak widać na załączonym obrazku lawendy są dwa rodzaje. A taka ci niespodzianka.... 

Uchwycić trzmiela w czasie "spokojnej" konsumpcji wbrew pozorom nie było łatwo.



Z zamierzenia ogród ma być naturalistyczny, trochę w stylu angielskim. Wiecie, niby taki chaos, ale kontrolowany. Żadnych żywopłotów ciętych pod linijkę, żadnych bukszpanów (tfu, tfu, tfu, tfu i jeszcze raz tfu) ciętych w kule, stożki czy inne pieski. Jak coś kwitnie to w kolorówce fioletu, różu i bieli. Przyjazny ptakom, pszczółkom, motylkom i ważkom, więc sporo kwiatów i krzewów kwitnących (lawenda, róże, werbena, ligustry, budleje).


Większość róż przekwitła. Po pierwszym "strzyżeniu" czekam na kolejne kwiaty. Ale uchował się taki egzemplarz. Piękna prawda?


Od strony parkingu nie można postawić żadnego ogrodzenia, zatem jedynym, słusznym i zbawiennym okazało się zrobienie sobie... żywego płotu, znaczy się żywopłotu. Tyle, że mój równo z metra cięty nie będzie. Wymieszane w nierównych rządkach rosną sobie ligustry, laurowiśnie, tarnina i budleje. Mam też ostrokrzew, hibiskus i kilka hortensji. W ramach atrakcji kolorystycznej i wizualnej występuje perukowiec. W ilościach hurtowych rozsiewa się miechunka, dziwaczek, dzikie poziomki.

Tarnina na pierwszym planie, w tle budleje. 

Perukowiec. Na razie maluch, ale mam nadzieję, że szybko się rozrośnie skutecznie odgradzając od parkingu i ciekawskich sąsiadów. 

Ogrodnik ze mnie pełną gębą :) Nawet kompostownik posiadam :)

Dziwaczek... Samosiejek w ilościach hurtowych. 

Kwitnący hibiskus. Zdjęcie z ubiegłego roku, w tym jeszcze nie zakwitł. 

Ligust  i stołujący się na nim bzyczek. 


Kącik "kwaśno mi": Rododendrony, wrzosy, modrzewnica oraz choinka poświątecznie wkopana do ziemi. Porażką okazało się posianie astrów (całe dwie torebki astrów chińskich czy peoniowych), z których nie pojawił się na tym świecie ani jeden. Podobnie było z maciejką. Nie wiem czy nasiona były do zupy, czy ja coś zrobiłam nie tak czy może Tucznik, znaczy się sąsiad przemieszczający się do mojego ogródka je zadeptał. Następną razą zrobię rozsady.
To pięknie kwitnące drzewko niestety nie moje. To azalia Tucznika.

W ramach szaleństw zaczęłam nawet przygodę z warzywniakiem.
Obowiązkowe oczywiście okazały się ogórki, które ku mojemu zaskoczeniu nie tylko urosły, ale nawet okazały się jadalne :)
Ogórki, ogóreczki, ogórczunie kochane moje. Niby takie mizeroty, ale... 



Mam też szczaw, którego w sklepie tu nie uświadczysz (chyba, że sklep jest polski, a szczaw w słoiku).
Eksperymentuję z sianiem nasionek resztkowych - super ostra papryczka "dostana" kiedyś od taty, plasterek pomidora wetknięty do gruntu, pestki różnorodne wtykane do gleby po konsumpcji...  Posiany mam jarmuż, fasolkę szparagową i kukurydzę. Czekają nabyte nasiona szpinaku, skorzonery, ogórecznika i roszponki. Powoli kompletuję zielnik. Niestety koper, majeranek i bazylia siane niemal hurtowo wschodzą, eufemistycznie mówiąc w wersjach bardzo limitowanych.

Mam też (chyba??) chrzan.

Co prawda Tucznik orzekł, że to chwast, ale uprzejmie go uświadomiłam, że nawet jeśli, to  MÓJ chwast i bardzo go lubię (chwast, nie tucznika). Swoją drogą Holendrzy, szczególnie ci z mego sąsiedztwa są... specyficzni. W ramach lenistwa ogródki wykładają kostką, kamykami albo żwirem, a ci co bardziej pracowici - trawą. Owszem bywają wyjątki posiadające ogrody na wypasie, ale to głównie ci za których kopanie, plewienie i inną czarną robotę wykonują firmy ogrodnicze. I tak oto moi skostniali a spasieni sąsiedzi ze skamieniałymi ogródkami, w których gdzieniegdzie, bez składu, ładu a już na pewno bez konceptu rosną sobie pojedyncze krzaczki, dają mi dobre rady co, gdzie i jak powinnam posadzić. Od czasu do czasu słyszę też z pewną dozą zazdrości, że JA to mam duuuuży ogród. Albo, że JA to co tydzień coś kupuję i sadzę. A raz nawet mi się zdarzyło usłyszeć, że skoro mam większy ogród, to ciekawe czy mam też większe opłaty?! I tu czara się przelała i odparłam -że owszem mam-  za wodę, bo mam więcej powierzchni do podlewania.  Pffff... no, to sobie ulżyłam. O sąsiadach to chyba specjalny post nawet by się uzbierał...


Ale wracając do mojego "dużego" ogrodu... Może  i nie ma szans na stanie się tajemniczym, ale na pewno jest pełen niespodzianek. Z malw posianych gdzieś planowo nie wylazła ani jedna. Wylazły za to tam, gdzie ich absolutnie nie siałam. Konwalie, które uwielbiam i które chciałam nawet specjalnie zamawiać znalazły się całkiem niespodziewanie w niespodziewanych miejscach. Przeflancowałam je pod sputnik, znaczy się pod śliwowiśnię. I teraz czekam, aż się rozprzestrzenią i pokryją tą łysą połać pod drzewkiem. Bez mała przy każdym odchwaszczaniu natykam się na kolejne wisterie, które albo przesadzam, albo rozdaję i jak tak dalej pójdzie to chyba zacznę sadzonki sprzedawać.

Malwa niespodzianka i równo przycięta Tfuja (znaczy się tuja) sąsiada.. 

Wisteria - jeszcze bez kwiatów i łopata w akcji podczas kopania ogrodu. 

Wciśnięta pod mur domu konwalia. Miałam szczere chęci ją przesadzić, ale musiałabym zrywać płytki. Skoro tam się ulokowała...

To mój pierwszy własny ogród, więc z doświadczeniem krucho, ale... jak nie wiem to szukam, sprawdzam i pytam.

Bywa też śmiesznie. Szczęśliwa jak sasanka na stepie kupuję w super cenie czarną porzeczkę, jesienną malinę i jeżynę. Co prawda jeżyna jakoś tak podejrzanie dziwnie mi wygląda, ale na obrazku jak byk jeżyna, to okularów do czytania w torebce nie szukam. Nad wykopanym dołkiem nachodzi mnie znowu refleksja, że jeżynie to jakoś tak liście inaczej wyglądają. Chwytam za etykietę, rękę teleskopuję... no tak... kupiłam sobie super radośnie czarną morwę zamiast jeżyny.

Niech moc zieleni będzie z Wami. Udanego weekendu!