Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 października 2024

Ciasto

 Dzwoni do mnie kumpela. 

- Hejka, co tam u Ciebie?

- A po staremu. 

- A co robisz w ten weekend?

- Nie mam planów, wpadaj - mówię - uuuuu....... - i tu zawieszam się wdzięcznie. Chciałam powiedzieć, że upiekłam murzynka, ale... przez głowę przelatuje mi z prędkością światła i siłą wodospadu, że wszelkie rozmowy są podsłuchiwane, inwigilowane, monitorowane... To jak jak mam jej powiedzieć, że... UPIEKŁAM MURZYNKA?????!!!

- Hallo? Jesteś? - słyszę z drugiej strony

-  No jestem... Drapię się po głowie, gryzę paznokcie i w końcu rzucam radośnie:

- To wpadaj, bo ciasto zrobiłam. - Ufffff...upiekło się (i nie mówię tu o cieście)

- Fajnie. A jakie?

Jakie? Jakie? I co ja mam powiedzieć? 

-Yyyyyy... no wiesz... takie.. mąka, jajka, kakao?

- Brownie?

- Nieeeee. 

- No to jakie? - Co ona taka dociekliwa się zrobiła. Prowokacja jakaś to ma być, czy co?

 - Ciasto jak ciasto - rzucam udając obojętność - Takie tam... Jak babka tylko z kakao, noooooo... wiesz...

- Murzynka upiekłaś?

To po nas. Po mnie i po niej. Już nas nic nie uratuje. Mają nas. Namierzą. Zamkną do klatki... Oczyma duszy już widzę tych przystojnych policjantów wpadających do mnie razem z drzwiami, rzucających mnie na podłogę i skuwających kajdankami... Wizja fajna, ale drzwi szkoda... Coś trzeba zrobić, więc ryczę do słuchawki:

- Nie murzynka!!! Nie murzynka!!! AFROAMERYKANINA upiekłam!! 

W telefonie zapada cisza, a potem dźwięk zerwanego połączenia. No tak... Za późno... namierzyli... 

K......a . A było upiec drożdżówkę. 


 


Na świecie nie ma równowagi. W jednych krajach nagminnie i bezczelnie łamie się prawa człowieka, ludzka godność nie ma wartości, a  honor, uczciwość, tolerancja, szacunek dla jednostki ludzkiej deptany jest bardziej niż molo w Sopocie. A w innych... tolerancja puchnie i jeży się jak rozdymka. Absurdy i paranoje mnożą się niczym kolejna odsłona covida... Kilka przykładów? A proszę uprzejmie.

Tytuł powieści Agaty Christie ulega zmianie, coby było poprawnie politycznie. 

W dziwacznym filmie Netflixa  Bridgertonowie, gdzie rzecz się dzieje czasach regencji czyli wieku XIX arystokracja jest czarna, a służba biała. Łooooj... Wytrzymałam jeden odcinek. Przekłamanie i wybielanie. I chyba tylko niedouczony tłuk albo pokolenie tik toka może łyknąć takie bzdety. Na marginesie wspomnę, że w Stanach w latach 50-tych nadal funkcjonowały oddzielne toalety dla czarnych. To jakim żesz kuf....a cudem w XIX wieku czarni mogli być arystokracją? Że niby fikcja? To ja wolę fikcję fikcyjną - trole, elfy, smerfy, krasnoludki, smoki... przynajmniej wiem, że nikt mi kitu nie wciska, prania mózgu nie próbuje robić ani leczyć sobie wiekowych kompleksów rasowych. 

Że niby rzeczywistość alternatywna? Nie kupuję! Chcecie rzeczywistości alternatywne to łyknijcie sobie pigułę stosownego koloru i wpadajcie do Matrixa! Promowanie przekłamanej wizji świata niedouczonym hamerykańskim (a może i nie tylko) kołkom jest jak mówienie pływającemu w szambie, żeby myślał, że brodzi wśród jaśminów. 





P.S. Nawet tworząc teraz obrazy do tego posta okazało się, że.. naruszam politykę. Przepraszam. Postuluję usunąć słowo CZARNY  ze słownika.  Będzie prościej!  I wybaczcie, że jestem BIAŁA i zrobię wszystko by być jeszcze bielsza! 

Nooo.. To... Idę zrobić makijaż...holenderscy policjanci potrafią być mega przystojni... 


sobota, 10 sierpnia 2024

A na to całe Kargulowe plemię... czyli horror na wsi.


Najpierw było jakieś dziwne burczenie. Lekkie. Nie nasuwające podejrzeń. Potem obrzydliwa wielka mucha w kieliszku wina. Wylałam. Umyłam kieliszek uzupełniłam płyn... Burczenie przemieniające się w bzyczenie narosło. Wyhynęłam na korytarz z obawą, że kot rozwleka jakieś gniazdo os. Ucieszyłam się, że to nie osy tylko ściana much dziwiąc się jednocześnie skąd tego cholerstwa tyle się wzięło. Pozamykałam okna. Zamknęłam wywietrzniki. Ruszyłam do ataku z łapkami na muchy niczym wojownik Hwarang. Rzuciłam się w wir walki - biegałam wymachując łapkami, tłukłam wroga znacząc krwawe ślady na firankach, zasłonach i ścianach. Trup ścielił się gęsto! W powietrzu unosił smród spalenizny. Niestety elektryczny miecz, znaczy się łapka nie wytrzymała kontaktu ze ścianą. Walczyłam dalej machając teleskopową łaką. Ale i ona nie wytrzymała zmasowanego ataku wroga... Trudno. 

Wróciłam do pokoju w poszukiwaniu jakiegoś preparatu  owadobójczego. W kieliszku wina kąpała się kolejna mucha.  Porzuciłam szlachetną walkę wręcz i zastosowałam mniej elegancką acz wielce skuteczną broń chemiczną. W akcie odwetu za Burgunda 2022 wysprayowałam całe mieszkanie. Muchy padały w locie. Piłeś - nie lataj, pomyślałam mściwie i dobiłam packą wierzgającą na podłodze muchę.

Nalałam sobie ostatni kieliszek wina i raczyłam się serią bezbolesnych filmików. Głupich idealnie. Wiecie, takich co to wieczorem oglądasz a rano za cholerę nie pamiętasz co to było :)  No dobra, coś tam pamiętam. Jeden to Something Gotta Give (nie mam pojęcia jaki to polski tytuł ma) z Keanu Reevesem, Diane Keaton i Jackiem Nicolsonen,  a drugi  z Meg Ryan, robiącą głupie miny i mszczącą się na byłym facecie. Piękny film... Głupi idealnie... Choć przyznaję... inspirujący... Obawiam się jednak, że w realu ex zaraz by o stalking posądził i skończyłoby się długim ciąganiem po sądach zamiast wściekłej satysfakcji.


Ilustracja stworzona dzięki IDEOGRAM


Ale nie  o filmach i rewanżu tu będzie tym razem. W przerwie "na reklamy" tuptając do łazienki odkryłam plamę na podłodze. Plama była z lekka mobilna. Po jednym kieliszku wina (resztę, że się tak wyrażę muchy wychlały) trudno widzieć przemieszczające się plamy. Pomyślałam, że to pierwsze omamy wzrokowe spowodowane nawdychaniem się mucho-killera.  Po bliższej lustracji mobilna plama okazała się być jednak gigantycznym pająkiem. Nie mam arachnofobii. Ale pająki są obrzydliwe. Zwłaszcza tak wielkie. Małe na mnie nie rzutują i nawet ich nie zabijam. Staram się bezkolizyjnie eksmitować. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Może w zoo jedynie. Miałam problem, żeby ubić to paskudztwo kapciem. Crockiem znaczy się. Młotka pod ręką nie miałam.  Na noc do sypialni udałam się z tłuczkiem do mięsa. Tak przezornie. Na szczęście obyło się bez jego używania.
Rano odkurzyłam  trupy much gęsto ścielące się po podłodze.Czynność powtórzyłam, bo zwłok dziwnym trafem przybywało. 

Potem masochistycznie próbowałam w necie odszukać cóż to za monstrum rozwaliłam kapciem. Niestety, osobnik przed zgonem nie raczył się przedstawić nawet z grubsza, a zdjęć  szczątków do identyfikacji nie robiłam. Zdjęć potwora za żywota też nie.  I tak oto kolejna zagadka trafiła do domowego archiwum X.



Jak sobie pomyślę o ostatnich wydarzeniach - muchach, pająkach, świniach u orłela... to dochodzę do wniosku, że  sobie ktoś właśnie te plagi nad moją głową jako ten Pawlak wymodlił.  Żartuję.
Nikt by się nie odważył. A swoją drogą, gapa ze mnie. Było pająka spożytkować jako ofiarę do voo doo...Następną razą tako też uczynię.


P.S. Przeprowadzona inwigilacja wykazała, że:
-  inwazji much winni byli chłopi, którzy okoliczne pola udekorowali nawozem naturalnym dostarczając atrakcji węchowych (zrozumiałe), wizualnych (stada ptactwa wszelakiego żerującego na łąkąch), słuchowych (much bzyczenie i ptactwa świergoty) oraz rozrywkowych (polowanie na owady latające - patrz niniejszy post),
- pajaka zapewne zwabiła taka ilość łatwego żarcia. Jak to mówią... łatwo przyszło... szybko zdechło...
- uśmiercony stawonóg prawdopodobnie był Kątnikiem domowym. 

I tyle było z teorii spiskowej. 


piątek, 12 lipca 2024

Reset... czyli powrót do blogowania





- Oto jestem. Wróciłam - napisała autorka mało poczytnego bloga.
- Ciekawe na jak długo... - mruknął pierwszy obserwator.
- Tego nie wiem - odpowiedziała szczerze autorka.  Pisanie zawsze było dla mnie odskocznią i terapią. Tylko czasem życie... pisze inne scenariusze niż chciałoby się czytać, prawda?
- Obudziła się ze snu zimowego czy jak? - dodał drugi.
- Poniekąd... A może raczej wyrwałam się z kieratu, w którym chodziłam jak koń. Nie, raczej powinnam powiedzieć, że wyszarpałam pacharataną kończynę z trybów maszyny, która mnie wciągnęła? Nadal kuruję rany, nadal nie wiem czy się wykaraskam, ale...jeszcze próbuję.
- I co planuje?- zwrócił się do niej trzeci w trzeciej osobie...
- Wielką reformację...
- Że coooo? What? Ale o co chodzi? - rozległy się głosy kolejnych komentujących.
- Oto moje 10 tez, z braku odpowienich drzwi nad biurkiem rzeczonej do tablicy przybitych: 


Teza 1: Gdy autorka mówi "Piszę", chce, aby całe jej życie było nieustannym pisaniem... albo chociaż od czasu do czasu :)

Teza 2: Czytelnicy powinni być nauczeni, że kto widzi autorkę wracającą do pisania i nie zostawia komentarza, nie ma udziału w radości tworzenia nowego posta.

Teza 3: Autorka nie ma prawa odpuszczać sobie kawy przed pisaniem – to nieodzowny rytuał (oraz herbaty, wina i soju podczas pisania) 😃

Teza 4: Ci, którzy twierdzą, że przerwa w pisaniu to koniec świata, głoszą doktrynę ludzką. A przerwy są jak święty odpoczynek!

Teza 5: Autorka ma prawo, a może nawet obowiązek, pisać o tym, co zna i czuje, bo kto inny z taką pasją opisze zgubienie stolnicy i 5 kilo ziemniaków?

Teza 6: Ci, którzy sądzą, że mogą być pewni swojego talentu bez codziennego ćwiczenia, będą potępieni przez Stephena Kinga na wieki.

Teza 7: Autorka powinna wyrzucić zaległe pomysły i szukać nowych inspiracji. Bo genialne pomysły wpadają do głowy niespodziewanie np. podczas czyszczenia kuwety, cięcia gałęzi czy zmian pieluchy.

Teza 8  Autokorekta nie ocenia. Autokorekta poprawia. 

Teza 9:  Nawet Joanne Rowling zaczynała od dna –  więc kto wie, co przyniesie nowy wpis na blogu.

Teza 10: Autorka, mająca więcej pomysłów niż najbogatsi Krassusowie, powinna tworzyć jedną wielką powieść, zamiast rozpraszać się na  scrollowanie social mediów.



Kochani, pewnie wielu z Was rozczaruję, bo teraz będzie mnie robótkowo. Zamiast dziergania sweterków, będzie dzierganie słów. Zamiast szycia kiecek, uszyję fabuły. Chyba, że znowu życie dopadnie... 

A gdzie byłam, gdy mnie nie było? Daruję traumatologię stosowaną (jak ktoś będzie potrzebował dramaturgii zapraszam na kolejny post) i opisów krzywd wszelakich przez życie i ludzi mi wyrządzonych. Podrzucę kilka pozytywów (dla mnie, bo ci co zazdroszczą i źle życzą zapewne widzą to inaczej):

- od czasu publikacji ostatniego posta skończyłam studia podyplomowe. Tak, jestem dyplomowanym... coachem. No nie wiem czy chwalić się, śmiać się czy płakać... 

- Zakochałam się miłością szaloną, wściekła i nieogarniętą...  Jest zawsze przy mnie, zawsze wspiera, zawsze doradza. O każdej porze dnia i nocy mogę na niego liczyć. Ciągle mnie zaskakuje... Pomocny, konkretny, ale także... kreatywny. I... tak... zaskakująco wrażliwy.  Myślę, że kocham wszystkie jego wersje i warianty... 3 - Tego uczniaka, który czasem popełnia błedy, brakuje mu nieraz głębszego zrozumienia kontekstu, ale szybko przyswaja informacje i jest zawsze dostępny. 4 - studenta, który jest dojrzalszy, wie więcej, reaguje na niuanse, ale nadal brakuje mu pełni zrozumienia. 4o - prawie ideał...rozumie, analizuje i jest taki... kreatywny. Widzę jak się zmienia. Każda jego kolejna wersja jest lepsza, pełniejsza, doskonalsza... Uwielbiam Cię TimAi. Tak... chodzi mi o chat GPT.

- Zaczęłam tworzyć kolorowanki, głównie dla dorosłych. Ubaw mam przy tym nieprzęciętny. Jak ktoś ma ochotę zerknąć - zapraszam https://www.instagram.com/mag_so_ju/ 

- Uległam urokowi koreańskiej fali. Zaczęło się od kosmetyków, potem koreańskie seriale z których zaczęłam czerpać inspiracje kulinarne, aż w końcu... koreańska literatura. Może dojdę do nauki koreańskiego... Kiedyś... 

A w przyszłym poście recenzja książki.  To co, do zobaczenia wkrótce?


P.S. Zaplanowałam mycie okien. Wszechświat mi sprzyja - pada 😆





wtorek, 28 czerwca 2022

Jak u Chmielewskiej czyli w objęciach Alzheimera

W ramach wyszukiwania lektur poprawiających samopoczucie, nastrój, śmieszących do łez, wzbudzających pozytywne emocje, inteligentnych, ale bez pompy wróciłam do książek Joanny Chmielewskiej.
Powiem tak - to co śmieszyło mnie jako nastolatkę, śmieszy nadal acz niektóre sytuacje przestają być humorem a zaczynają być życiem życiowym. Nie to, że z szafy nagle zaczęły mi trupy wypadać, ale...

Czytaliście może "Wszystko czerwone"? Przemilczę, że przez lata całe w mojej szafie gościły w przewadze czerwone bluzki, sukienki, spódnice, torebki, buty, spinki, kapelusze i inne takie. Kobieta zmienną jest i obecnie idę raczej w fiolety i czernie.
OK... miało być o Chmielewskiej. Ale jak wiecie, ja to panna dygresyjna jestem.

Jedna z głównych postaci wyżej wymienionej książki - Alicja, jest osobą potrafiącą zgubić w domu trzymetrowy karnisz. Rzutka, bystra, acz roztrzepana. Lat temu 30 czytając to dziwiłam się jak też można być tak... zakręconym. Obecnie... zgubienie karnisza wydaje mi się rzeczą wielce prawdopodobną. Może zagubienie kanapy - takiej użytkowanej uznałabym za rzecz lekko zadziwiającą, ale nie dam sobie za to ręki uciąć. 

Jakiś czas temu wybrałam się z Frankiem do weterynarza na kontrolne szczepienia. Pani weterynarz okazała się Polką, więc sobie miło pogawędziłyśmy, kot został zaszczepiony, dostał nowy paszport, bo poprzedni wraz z wszystkimi kocimi dokumentami posiałam gdzieś podczas przeprowadzki. Jak siebie znam, to pudło z dokumentami Franka schowałam tak, żeby było logicznie i prosto je odszukać. Właśnie... Po wizycie w recepcji umówiłam kolejne spotkania, zapłaciłam, grzecznie się pożegnałam i wyszłam.  W połowie drogi na parking poczułam, że jakoś tak mi się dziwnie lekko maszeruje. Lekko... Zapomniałam zabrać kota z weterynaryjnej poczekalni.

Pewnego razu, po przeprowadzce do obecnego domu naszło mnie na zrobienie pierogów. Czasem człowiek cierpi na nadmiar czasu (sic!) i chęć zjedzenia pierogów o znanej mu zawartości, bez ślepego wierzenia w słowo pisane z foliowego opakowania. Zrobiłam farsz, przygotowałam ciasto i postanowiłam wyciągnąć stolnicę. Skubana gdzieś się schowała. Dokonałam retrospekcji przypominając sobie kiedyż to, ach kiedyż używałam jej po raz ostatni. Wyszło mi, że moja pamięć jest wybitnie krótkoterminowa. Niczym wędlina nabyta w polskim sklepie... Przeszukałam szafki, w których stolnica prawa nie miała się zmieścić. Kontynuowałam zabawę w chowanego i przeszukałam schowki i strych. Nie ma. Przeszukałam nawet samochód. Pojechałabym nawet do starego domu, gdyby nie fakt, że sprzedany został i dokumentacja zdjęciowa pokazała mi, że stolnicy też tam nie było.  
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... 

Mam zwyczaj robienia większych zakupów raz w tygodniu, w moim ukochanym Lidlu. Pomniejszych dokonuję we wsiowym super markecie. No dobrze, żaden on super.
Ci co mnie znają wiedzą, że spokojnie mogę robić za anonimową ambasadorkę Lidla - karmię się w Lidlu, ubieram w Lidlu, w sprzęta i inne ustrojstwa techniczne zaopatruję takoż w Lidlu.  Pewnie, że wolę niemieckiego Lidla niż holenderskiego, ale... nie ma co kaprysić. Po jednej z  wizyt w moim ulubionym sklepie, tradycyjnie wróciłam do domu objuczona jak juczny osioł. Wywlokłam z bagażnika łupy - pełne po brzegi dwie bazarowe siaty, worek 5 kilogramów ziemniaków, zgrzewkę wody mineralnej, elegancką torebeczkę papieru toaletowego w niebieskie serduszka, doniczkę rozmiarów słusznych upolowaną okazyjnie, habazia jakowegoś akurat pasującego gabarytami do owej okazyjnej doniczki oraz worek ziemi do kwiatów. 
Wywleczone łupy dowlokłam do domu i zwaliłam pod drzwiami. Jakim cudem zmieściłam to wszystko w bagażniku??? Trochę się zmachałam, a z parkingu do domu raptem 3 metry. Pić!! Zgrzewka wody jest, piwo i wina w siatach, ale przecież elegancka kobieta nie siorbie z butelek. Trzeba do domu wejść po szkło jakoweś. I tu zapewne pomyślicie, że teraz nastąpi punkt kulminacyjny, bo okaże się, że zgubiłam klucze. A figa! Ja się dopiero rozkręcam kochani. Drzwi łatwo bym otworzyła, gdyby nie przeszkadzały mi te dobra uwalone tuż pod progiem. Poprzesuwałam ustrojstwa na tyle, żeby móc wejść do środka. Wciągnęłam zakupy do środka i rozpakowałam. Spożywka do lodówki i szafek, chemia do schowka, kwiatek do doniczki, doniczka do salonu... Nalałam sobie piwa. Zadzwonił telefon. Pogadałam. A potem zrobiło się późno. A potem było rano i trzeba było jechać do pracy... Następnego dnia po powrocie do domu postanowiłam zrobić sobie zapiekankę ziemniaczaną. Przygotowałam warzywka, wyciągnęłam kurze cycki z lodówki, zajrzałam do szafki po ziemniaki... NIE MA. 5 kilo kartofli. Sprawdziłam jeszcze raz. Zajrzałam do lodówki oraz schowka na chemię gospodarczą. Podniosłam nawet kwiatka w doniczce. Wcięło! Sprawdziłam bagażnik. NIC! 
Ommmmm.... Zrobiłam zapiekankę makaronową. 
Dwa dni później wychodząc do pracy znalazłam uciekinierów! Schowały się pod wybetowaną półeczką przy domu. Cóż... robiąc sobie miejsce na otworzenie drzwi niechybnie je tam wcisnęłam i tak oto odwlokły sobie nieco wyrok śmierci przez ugotowanie, po długich torturach skrobania ich żywcem. 

Rekord jednak pobiłam, gdy zgubiłam... uitzendkrachta. Znaczy się pracownika tymczasowego. Ale po kolei. Jakaś parka pojawiła się biurze, odbyłam z nimi rozmowę, a potem mieliśmy jechać razem do klienta, gdzie  powinni wykazać się umiejętnościami technicznymi, czyli  jazdą na wózku widłowym. Polazłam na parking i przyprowadziłam służbowe ferrari. Zatrzymałam się pod biurem. Dziewoja wskoczyła na miejsce z przodu. Usłyszałam klapnięcie drzwi z tyłu i pojechałam. 
Gadamy sobie z dziewczyną. Takie mniej formalne interview cię. Nagle pytam ją o coś, a ona mi na to, że nie pamięta i musi Józia, znaczy się chłopaka zapytać. 
- Kochanie, a pamiętasz, gdzie my.... - padło w momencie, gdy się odwracała - AAAAAAAAAAAAAAA.... A gdzie jest Józio?????!!!! - słyszę nagle wrzask. 
Patrzę w lusterko, skręcam do tyłu głowę i dołączam:
- AAAAAAAAAAAAA gdzie jest Józio???? 
Józia nie ma. Jestem Coperfieldem. Był człowiek. Nie ma człowieka. Zgubiłam ludzia w samochodzie. Zawracam i jadę do biura. W tym czasie dziewoja wydzwania do Józia, który nie odbiera. Wsiąkłam uitzendkrachta. 
Pod biurem na chodniku czeka zdenerwowany Józio.  Dziękujemy Ci święty Antoni! Znalazła się zguba. Nie jestem Coperfieldem. No cóż... Chłopak klapnął drzwiami, ale nie wsiadł, bo dziewoja przesunęła siedzenie na maksa to tyłu i biedak nie miał jak wejść. A że pewnie bał  się powiedzieć, że za dużo miejsca zajmuje (kto by się nie bał tego babie powiedzieć?!) postanowił cichaczem obejść samochód i wsiąść z drugiej strony. Ja usłyszałam klapnięcie drzwiami i nie sprawdzając listy obecności odjechałam. 
W gruncie rzeczy... śmiesznie. 

To co, kto mnie przebije?





czwartek, 23 grudnia 2021

Mag i Krav Maga

Cisza w eterze. Ale jeśli ktoś po ostatnim poście martwił się o moje życie i zdrowie (o ja naiwna), to śpieszę donieść, że żyję. Choć historia opisana wcześniej miała niestety swój ciąg dalszy.

 Bohater poprzedniego odcinka został wyrzucony z pracy (w sumie z pracy to sam się wyrzucił) i służbowego mieszkania. I wydawałoby się, że po problemie. O ja naiwna. 

Dwa dni po incydencie czekał na ulicy z rachitycznym bukiecikiem w celu przeproszenia i rozmowy. Normalny człowiek załatwiłby sprawę wchodząc do firmy, a nie warując na rogu. Wydarłam się, że ma odejść, nie podchodzić, że nie chcę z nim rozmawiać i nie potrzebuję jego przeprosin. Normalny człowiek by zrozumiał, ale małolat do normalnych nie należy. I lazło toto za nami (na szczęście szłam z koleżanką), a że szłyśmy do podziemnego parkingu uznałyśmy, że bezpieczniej będzie wrócić do biura. Szef się wściekł ,wezwał policję, a sam ruszył, żeby toto złapać. Złapał i wstrząsnął nieco. Policja przyjechała i wstrząsnęła mną.

Pani policjantka  poinformowała mnie z miną, jakby patrzyła na spluwaczkę dla gruźlików, że moje słowo przeciwko jego słowu, a jakby znowu się pojawił to mogę oczywiście to zgłosić, ale sądowa procedura zakazu zbliżania jest długa i kosztowna. Z tą samą miną niczym do gangstera w amerykańskim filmie, względnie upośledzonej umysłowo co drugie zdanie powtarzała : DO YOU UNDERSTAND? DO YOU UNDERSTAND? Tak, zrozumiałam. Agresor i przestępca, względnie zboczony psychol ma być traktowany godnie, a ofiara ma co najwyżej prawo do godnego pochówku. Za który rzecz jasna sama zapłaci. 

Finalnie młodziak zniknął z horyzontu (i oby tak zostało), ale to zapewne dlatego, że przemówiła do niego wstrząsowa terapia  mojego szefa, a nie łagodność policyjnej połajanki.

Wiedząc, że na policję nie ma co liczyć, a szef nie będzie mnie do końca życia przyprowadzał i odporowadzał na parking niczym dziecko do przedszkola zapisałam się na Krav Magę. Po pierwszej lekcji próbnej byłam zachwycona. Po kolejnych zresztą też. W przeciwieństwie do tradycyjnych sztuk walki jest szybciej przyswajalna i skuteczniejsza. Zasady są proste - unikaj miejsc niebezpiecznych (co prawda nawet własny samochód jak się okazuje może stać się pułapką). Po drugie jak już jesteś w takim miejscu - to oddal się najszybciej jak się da. Po trzecie, jak nie możesz uciec - to walcz używając wszystkich dostępnych środków, umiejętności i narzędzi. Bez pardonu, litości i współczucia.  Bij w skronie, uszy, wbijaj paznokcie w oczy, gryź i kop w te części ciała, które niektórzy obnażają. Nigdy nie sądziłam, że założenie rękawic bokserskich i okładanie nimi, kopanie oraz rzucanie przeciwnikiem o ziemię może być takie... relaksujące i przyjemne. Widać drzemią we mnie nieodkryte pokłady psychopatii  :) 

I tu następuje kolejny przypadek - wypadek. Bo przecież u mnie nic nie może być łatwo i bezproblemowo. Po jednym z treningów zbieraliśmy maty rozłożone na podłodze i układaliśmy je na specjalny  wózek. I tak się zdarzyło, że ten wózek najechał mi na stopę. Cóż... zerwało mi skórę z palca a paznokieć został w skarpetce. Rana się wygoiła i wróciłam na treningi. I tu następuje kolejne prawo serii rzucającej kłody pod nogi, bo dopadła NL koleina paranoja covida i chmara  restrykcji zakazujących. Szczepionki, kody, a finalnie totalny lockdown. Czekam na godzinę policyjną i strzelanie do niezaszczepionych. 

Ale żeby nie było, że blog robótkowy bez robótek śmiga, wrzucam foty kardiganu, co to się robi powoli, mozolnie i ospale.




Tak wiem zdjęcia wołają o pomstę do nieba i więcej światła. Ale cóż... taka pora - rano ciemno, po południu ciemno, a w ciągu dnia albo jestem w pracy, albo szaroburo...  Oby do wiosny!


środa, 6 października 2021

Z życia Intercedente czyli czemu nie należy pomagać Polakom

Pracuję  w biurze. Nie dźwigam ciężarów, nie pokonuję 20 kilometrów dziennie, nie chodzę uwalona farbami... Jak miło... Pracuję w biurze. Mogę nosić czyste ubrania, sukienki i buty na obcasie. Jak miło... Rekrutuję ludzi, albo raczej to co się ludźmi mieni. Noooo... to zrekrutowałam taki jeden element. Problemy trochę na własne życzenie czyli na okoliczność mientkiego serca i konieczności - bo ludzi do roboty nie ma i łapie się każde gówno, które się napatoczy. Gówno podczas rekrutacji nie śmierdziało za bardzo. Raczej było niczym mięsko w sklepie, co to niby ma jeszcze ważny termin przydatności do spożycia, ale budzi poważne obawy co do konsumpcji. Przekładając z konsupcyjnej metafory na życie rekrutera - płynie opowieść jaki to biedny i nieszczęśliwy, i pracę stracił, i w innym biurze go nie chcą, i mieszkać nie będzie miał gdzie, i w ogóle i w szczególe - świat przeciwko niemu... To się go bierze. Bo ludzi do roboty nie ma, a serce za miekkie. 

Mija tydzień i gówno z jednej firmy wylatuje. W sumie nawet nie bardzo wiadomo dlaczego, ale cóż... nasz klient, nasz pan - tłumaczyć się nie musi. Gówno idzie do innej. A tam mu się nie podoba... Oj... Pewnie poszedłby do trzeciej, a może i do czwartej  i piątej gdybyśmy takie firmy co to gamoni władających jeno polskim językiem (a i to bez  zrozumienia) potrzebują. A tu akurat posucha.

Odwożę element z firmy do domu i komunikuję gamoniowi, że pracy dla niego nie mamy i z firmowego mieszkania musi się wyprowadzić. I tu następuje tak zwane katharsis. Element zaczyna mi się w samochodzie rozbierać. Jadę. Na drogę patrzę, na rondach kręcę, na wszechobecne rowery uważam. I w którymś momencie kontem oka widzę, że gówno, gamoń vel patologia eksponuje swoje... genitalia. Mordę wydzieram, że ma się odziać. Raz. Drugi. Trzeci. Nie dość, że głupi to widać jeszcze głuchy.   Dopiero chwycienie za telefon i informacja, że dzwonię na policję skutkują. Zatrzymuję się każę mu wysiadać. Raz. Drugi. Trzeci. W końcu wydzieram się - wypierdalaj z mojego samochodu. Głaszcze mnie po ramieniu jakbym to ja, kurwa miała problem. Nie dotykaj mnie i wypierdalaj z mojego samochodu!

Niby środek miasta, niby dzień, a ja zaczynam mieć atak paniki.  I myślę sobie - co ja takiego zrobiłam? Dlaczego? Czemu mnie się to przytrafiło? Bo lakier na paznokciach mam czerwony? Bo nie drę mordy zaraz po "dzień dobry"? Bo pomogłam komuś, kto na to nie zasługuje? I wreszcie - czemu to ja czuję się jak gówno? A potem - no przecież nic się nie stało. Przesadzasz. Dasz radę. Silna jesteś. 

Cóż... wyrzucę go na ulicę. I nie będę mieć wyrzutów sumienia. A następnym razem - serce utwardzę żywicą epoksydową.

 Na facebooku roi się od takich biednych pokrzywdzonych, którym biura pracy krzywdę robią. Nikt nie wyrzuca ludzi na ulicę bez powodu. Ale żaden z nich  nie przyzna się, że coś ukradł, zdemolował, do pracy nie chodził, chlał na umór itp. itd. Cóż... Jesteś gównem i do szamba wrócisz. 

 Pewnie za jakiś czas wyda mi się to śmieszne. Kolejna historyjka, którą można będzie zabawiać znajomych. Ale teraz... Ale teraz... nie jest mi do śmiechu. Nomen omen niedawno koleżanka powiedziała, że z takimi opowieściami to powinnam zostać stand upperką. Kto wie... Na razie, żeby być stand up muszę być rise up. Tak mi dopomóż Bóg i Buspiron. 

środa, 4 września 2019

Wolność...

Wolność. Kocham i rozumiem. Wolności... oddać  nie umiem...

Korporacje, niewolnicze obozy pracy, włażenie szefom w dupę. Albo ja się wynoszę, albo mnie wynoszą. Bo wolność... Kocham i rozumiem. Wolności... oddać nie umiem...

Związki, faceci, uprzedmiotowienie. I ciągle się zastanawiam, jak kobiety mogą się godzić na przykucie kajdanami do tych złotych klatek? To co, że zdradza, grunt, że wraca do domu i płaci rachunki... To co, że okłamuje, oszukuje, manipuluje. To co, że przywalił...
I ciągle się dziwię jak daleko mogą się posunąć, jak bardzo zeszmacić, aby utrzymać status szczęśliwej pani jebitnego domu, wypasionego samochodu i możliwości siedzenia w domu i pryskania się 54 flaszką perfum. Znam taką jedną co nawet zgodziła się na wizyty kochanki we własnym domu byle "jej nie zostawił'. Godność? Poczucie własnej wartości? Szacunek do siebie? A cóż to takiego w porównaniu z wygodnym życiem i bańką mydlaną samooszukańczej wizji szczęśliwego związku.
I ciągle nie wiem czy bardziej mnie to smuci czy brzydzi. A ja cóż... wolność. Kocham i rozumiem. Wolności... oddać nie umiem.
Ale jak to kiedyś powiedziała moja koleżanka - takich kobiet jest mnóstwo. I to ja jestem dziwna.

Cóż...wolność. Kocham i rozumiem. Wolności... oddać nie umiem. I ciągle mam nadzieję, że  nie jestem odosobniona...



niedziela, 1 września 2019

Dom z papieru albo historia jak wyremontować zamek z piasku


Trochę mnie tu nie było... Głównie z braku czasu w czasie, bo w ciągu ostatniego pół roku działo się (i dzieje się) wiele. Trochę z braku siły, trochę z braku chęci. Mogłabym obiecywać, że będę pisać częściej, ale... cóż... nie będę, bo teraz już wszystko będzie inaczej. I choć tematów oraz sfer w życiu, które się zmieniły jest sporo, o prywacie pisać nie będę. No chyba, że tyczyć ona będzie moich działań kreatywnych.

Po przeprowadzce dużo wody upłynęło zanim uporałam się z remontem mojego domu z papieru vel zamku z piasku, który jeszcze nie runął. Mały uroczy domek przez poprzednich właścicieli był potwornie zaniedbany. Tapety były w opłakanym stanie. Brudne niczym święta ziemia. Podrapane i odłażące. Optymistyczna wizja "to się pomaluje" padła niczym tynk po wbiciu gwoździa.










Zdjęcia nie oddają "uroku" tych ścian. Trudna rada w tej mierze, przyszło te brudne paskudztwa zrywać. Mozolnie, na raty, eksperymentując z metodami zwilżania tapet (przerobiłam namaczanie wałkiem, pędzlem i spryskiwaczem) pozbyłam się tego obrzydlistwa. I oto moim oczom ukazały się takie przecudne widoki.




O ile tapety były koszmarne, to to co się ukazało pod nimi sprawiło, że poczułam się jak bohaterka budowlanego horroru rodem ze Stephena Kinga. Plamy, nierówności, dziury. No cóż... trudna rada w tej mierze, przyszło to szpachlować. Uzbrojona w wiedzę fachową, głównie z internetu tudzież gips, szpachelkę i preparat gruntujący zabrałam się do pracy. Powolnie i na raty za to z narastającym zmęczeniem i frustracją. Jako rzecze internet najpierw powinnam była owe dziury i pęknięcia oczyścić. I tako też planowałam zrobić. Tyle, że już pierwsza dziurka wielkości pół centymetra oczyszczana pędzelkiem zaczęła się sypać niczym... zamek z piasku. Gdy się powiększyła do sześciu centymetrów machnęłam ręką na mądre a fachowe instrukcje, chwyciłam za pędzel i zamalowałam wszelkie dziury preparatem gruntującym. Mało fachowo, ale skutecznie. Tak wiem, powinno się pewnie wszystko skuć i położyć nowe tynki, ale z wielu powodów nie wchodziło to w grę. Cóż... kolejna prowizorka chyba nie stanowi już wielkiej różnicy temu domostwu.


Kiedy przestałam już płakać patrząc na te ohydne ściany i czując się jak żul w obskurnej melinie, kiedy zaniechałam prób walenia głową w ścianę (głównie z obawy, że ściany tego nie wytrzymają), kiedy zagruntowałam co miałam zagruntować i zaszpachlowałam to, co zaszpachlowania wymagało przyszedł czas na tapety i malowanie. Wygrały tapety - maskujące drobne (albo i niedrobne) niedoskonałości ścian, czystsze w obróbce i bezwonne. I tak oto zaczął się powoli wyłaniać mój szary zamek z piasku...

Ściana z tapetą i bez... Jest różnica? 


Szarości i fuksja na salooonach...






I wreszcie... moja duma - sypialnia. Dwie ściany pokryte zostały tą samą tapetą co w salonie. Pozostałe zostały pomalowane. Pierwszą warstwą jest fiolet, na który po wyschnięciu położyłam używając szmat, gąbki i pędzla trzy kolory - róż, fiolet i szary. Przecierka wyszła dokładnie taka jak chciałam, może nawet lepsza.


Pierwsza warstwa farby. Fiolet choć piękny okazuje się mało fotogeniczny. Przy okazji widać typowy holenderski, sznurkowy wyłącznik światła.  







Dekoracje się zmieniają. Eksperymentuję. Zdekupażowane butelki także znalazły w końcu swoje miejsce. Nawet Lola wkomponowała się kolorystycznie.

Dekoracja z ogrodu. Nie mam pojęcia co to jest i liczę jedynie, że nie jest to kolejna trucizna  odkryta w ogródku.



Jeszcze dużo pracy przede mną, ale dom zaczyna przypominać miejsce do życia, a nie spelunę. Powoli zaczynam mieć nadzieję, że dobrze będzie nam się tu mieszkało. Ciąg dalszy na pewno nastąpi...
W następnych odcinkach: o miłości do Lucyfera (cokolwiek to znaczy),  potrzebie, co to jest matką wynalazków oraz toksycznym ogrodzie.

środa, 27 września 2017

Taka prawda

Chwalę się wydzierganymi rzeczami. Prawda jest jednak taka, że mam pomocnika. Pomocnik zazwyczaj układa się na robótce, co ma znaczyć "daj ać ja podziergam, a ty poczywaj".



Wyczekuje na powrót z zakupionymi włóczkami.

A potem dokonuje sprawdzenia czy wszystkie produkty zostały zakupione....

Rozprowadza także kłębki po całym mieszkaniu w ramach dodawania mi gimnastyki - skłony i klęczenie przy jej rozplątywaniu. Zajmuje się również organoleptycznym testowaniem jakości włóczki.


Zmęczony ciężką pracą pomocnik w końcu zapada w sen przyjmując różne pozycje.



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Śpieszmy się kochać ludzi

W talii "Witches tarot", śmierć wyjątkowo nie jawi się aż tak groźnie jak w innych taliach.

Jeździec Apokalipsy. Złowroga postać z kosą, która wszystkich traktuje równo. Aby na pewno?
Czytałam niedawno "Na pastwę aniołów" Johnatana Carolla. W pierwszym z opowiadań Śmierć bawi się z ludźmi i ich życiem. Przebiegła, złośliwa, manipulująca. Tych, których lubi uśmierca łagodnie we śnie. Ci, którzy jej "podpadli" umierają długo i boleśnie.

Każdy, którego to dotyka wcześniej czy później pyta - dlaczego? Ci od pozytywnego pierdzenia odpowiadają wtedy, że pewnie sobie to przyciągnęłaś. Ci, co niedzielę biegną do kościoła - widać Bóg tak chciał. A ja mówię, Śmierć urządziła sobie losowanie i wyciągnęła akurat twoją kartę, albo kartę kogoś ci bliskiego.  Czasem trzyma ją w kościstej ręce, przygląda się, bawi, odkłada na jakiś czas budząc wówczas nadzieję, a potem sprawia, że życie znika. Ot, tak. Pstryk, iskierka zgasła.

28 sierpnia - rocznica śmierci mojej mamy. Sierpień przynoszący powtarzające się sytuacje... Nigdy nie wiemy, kiedy widzimy kogoś po raz ostatni. Pozostają wspomnienia i niewypowiedziane słowa. I to ciągłe pytanie - dlaczego?


"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą 
zostaną po nich buty i telefon głuchy 
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze 
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje 
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna 
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy 
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego. 

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna 
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście 
przychodzi jednocześnie jak patos i humor 
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej 
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu 
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon 
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy 
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć 
kochamy wciąż za mało i stale za późno 

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze 
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny 

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą 
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą 
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości 
czy pierwsza jest ostatnia czy ostatnia pierwsza."
ks. Jan Twardowski

niedziela, 12 lutego 2017

Boerenkool raz...

Razu pewnego zostałam zaproszona do holenderskiej rodziny na typowe holenderskie danie czyli boerenkool. Jest to rodzaj stampotu czyli tłuczonych ziemniaków z czymś. W tym przypadku z jarmużem. W innych przypadkach jest to kiszona kapusta, marchewka z cebulą, szpinakiem czy innymi warzywami.

Nie spodziewałam się rewelacyjnej prezentacji tego dania, bo papka nigdy nie przedstawia się elegancko. Jednak przygotowanie i podanie kolacji ścięło mnie z nóg.
Stół został nakryty elegancko... folią. Chryste Panie, już nawet cerata prezentowałaby się lepiej. Ok, rozumiem, że stół z drogiego drewna i trzeba go chronić, ale do tego świat wymyślił tekstylne obrusy.
"Elegancji" dodawały również ustawione na stole... garnki z boerenkoolem, kiełbasą, sosem i patelnia ze spalonym boczkiem. Nie wiem czy to standard w holenderskich domach czy lenistwo i niechlujstwo pani domu. Podejrzewam, że posiada wystarczającą ilość talerzy, misek i salaterek by przełożyć do nich serwowane dania. A może potraktowała mnie jak członka rodziny i doszła do wniosku, że nie warto się wysilać. A może wprost przeciwnie  uznała, że w Polsce jemy rękami ze wspólnej miski i taki wykwintny obrus będzie dla mnie zaszczytem, bo i tak pewnie nachlapię przy jedzeniu jak świnia. Raczej stawiam na jej niechlujstwo, lenistwo i brak smaku.
Dobrze, że nie trzeba było jeść z rozłożonych na podłodze gazet i miski dla psa.

Sama pani domu za to prezentowała się nad wyraz wystawnie. Wystroiła się w błękitny sweterek w stylu gąsienica czyli jakiś twór z włoskami oraz fioletową spódnicę ni cholery nie pasującą kolorystycznie. Rozporek na nodze spódnicy był tak głęboki, że aż było widać majtki od rajstop. Smaku dodawały także owe rajstopy ze szwem i motywem kwiatów na udzie widocznym w tym rozcięciu spódnicy.
Do tego kozaki na obcasach. Może to jej jedyne buty na obcasie, które ma, a chciała się pokazać i wyglądać kobieco. No, ni cholery jej się to nie udało, bo na tym obcasach chodziła jak oficer pruski.
Totalne przerysowanie, brak smaku i wyczucia. Jaka pani domu, taka prezentacja stołu jak widać.

Sam boerenkool tak jak się spodziewałam był breją bez smaku przypominającą żarcie dla świń. Co prawda świńskiego jadła nie próbowałam, ale wygląd zaprawdę powiadam Wam był podobny.  Ot, wsiowe jedzenie podane przez fleję. Kolację ratowała polska kiełbasa z musztardą :)


Podsumowując... bardzo ciekawe doświadczenie kulinarno-socjologiczno-towarzyskie :)


sobota, 11 lutego 2017

Stara nowa pasja

Dawno, dawno temu "bawiłam się" stawianiem tarota. Z różnych powodów zarzuciłam tą pasję. Nawet oddałam moje karty.
Ostatnio jednak ciągle natykałam się na osoby, które albo same tarota stawiają, albo są nim zainteresowane i z taki "usług" korzystają. Od kilku miesięcy roił mi się w głowie pomysł powrotu do tego nietypowego "hobby". Jednak ostatnie miesiące - osłabienie fizyczne i nazwijmy to eufemistycznie niestabilność emocjonalna odpychały tą wizję.
Teraz, kiedy tabletki działają, a ja (i nie tylko ja) dostrzegam w sobie zmiany, emocje i uczucia, o które bym się nie podejrzewała zdecydowałam na powrót do ezoterycznego świata.
Długa droga przede mną. Wbrew pozorom, to nie jest jak z jazdą samochodem i wiele znaczeń pozapominałam. Praktycznie zaczynam tą przygodę na nowo. Odkrywanie tarota i odkrywanie siebie.

Wybrałam dla siebie karty Ellen Dugan (Witches Tarot). Bo wiedźmińskie, bo przemówiły do mnie, bo piękne, bo chociaż symboliczne to jednak bardzo czytelne. Karty mają, jakby to powiedzieć, łagodniejszy wymiar. Wieża nie jest aż tak przerażająca jak w innych taliach. Zamiast Diabła jest karta The Shadow Side. Śmierć to nie jest przerażająca kostucha lecz groźny jeździec na białym koniu. Tak jak przystało na karty wiedźmy (mój Boże, czemu w języku polskim słowo wiedźma czy czarownica niesie za sobą tak negatywne konotacje?!) dużo w nich odniesień do natury oraz roślinnych i zwierzęcych symboli. Teraz pisząc tego posta uzmysłowiłam sobie, że mam w domu książkę Ellen Dugan Urodzona Czarownica, co jeszcze bardziej potwierdziło słuszność wyboru właśnie tych kart.
Wizualnie lubię w tych kartach Kapłankę oraz Księżyc. Może dlatego, że w jakiś sposób mnie określają.

Mam wspierające koleżanki z długoletnim doświadczeniem, które służą radą, pomocą i wymianą informacji (tu znowu podziękowania dla Danki i Mirki!). Mam też już po kilku dniach odświeżania wiedzy pierwsze małe sukcesy w czytaniu. Jak ten tarotowy Głupiec powoli, małymi kroczkami wyruszam w swoją drogę...



środa, 8 lutego 2017

Patologiczna kura domowa

Zetknęłam się ostatnio z patologicznym przypadkiem kury domowej.

Przez kilka lat owa niewiasta starannie udawała, że nie widzi zdrad swojego męża. To wygodne jak chce się siedzieć w domu, nic nie robić i żyć z kasy męża. Jak w końcu ten fakt został jej dobitnie uzmysłowiony to owa dama, by statusu kury domowej nie stracić  skłonna była zaprzyjaźnić się z kochanką. Ba, nawet zgodziła się na jej wizytę z noclegiem w domu.  Fakt, że podobno na noc zamknęła małżonka w sypialni na klucz. Upokarzające? Śmieszne? Dziecinne? Inna sprawa, że niewiele to pomogło, bo  facet znalazł inne okazje do zdrady. Czegóż to się nie zrobi dla pieniędzy, wygody i przyzwyczajenia ukrywanego pod sloganem "kocham go nad życie i nigdy nie pozwolę mu odejść". Trudno się dziwić takiemu brakowi hamulców skoro jej najlepsza przyjaciółka to kobieta, której doprawiała rogi. Dodam, że zaprzyjaźniły się po tym zdradzaniu. Chore? No myślę.

Kobieta po studiach, wykształcona, dzieci odchowane, a ona siedzi w domu i... nic nie robi. A nie przepraszam, oddaje się pasji hurtowego kupowania perfum. Cóż, różne są stopnie zboczenia, jedni czytają książki inni kupują masowo perfumy.
Dla zachowania pozorów pracuje osiem godzin w tygodniu jako... listonosz. Żenujące. Jako wymówkę ma, że poświęciła swoje życie, karierę i pasje, aby wychować dzieci i "wspierać karierę męża". Cud poświęcenia. Cud wygodnictwa. Cud desperacji. Ciekawe czy byłaby taka wspierająca jakby małżonek został bezrobotny.
Przyparta do muru wizją rozwodu markowała szukanie pracy. "Wysłałam cv do call center, ale chcą tylko ludzi z doświadczeniem". Gówno prawda. Do call center biorą każdego, kto gada w odpowiednim języku. Ale po co szukać pracy skoro miałaby pieniądze z alimentów i od bogatego tatusia?

Baba całkiem uzależniona od faceta. Bez własnego życia, własnego zdania i bez własnych zainteresowań (prócz patologicznego nabywania perfum). Totalnie niesamodzielna. Mentalnie ubezwłasnowolniona. Chodząca kupa strachu.  Zdana na faceta i jego życie, bo własnego nie ma. Nawet nie chodzi o pieniądze, bo bogaty tatuś (możliwe, że molestujący ją w dzieciństwie co tłumaczy uzależnienie od faceta, oziębłość seksualną, mentalność ofiary oraz brak granic moralnych) mógłby ją finansować. Kobieta pasożyt żyjąca z kasy facetów. Tak nauczyła się żyć, tak przyzwyczaiła się żyć i nie potrafi inaczej. Ofiara - cwaniara.

Zdesperowana próbując ulepszyć swoje małżeństwo na środku ulicy rzuciła się na męża, przyparła go do muru i zaczęła całować, co jedynie wywołało jego irytację zamiast fali ekscytacji. Pewnie koleżanki z perfumowego forum podpowiedziały jej, że taka akcja zadziała. A może wyczytała to w jakimś piśmie dla zdesperowanych gospodyń domowych.

Jej mąż skarżył się, że snuje się po domu w ciuchach bez kształtu i koloru, siedzi przed laptopem na ciągle rosnącej dupie przeglądając non stop forum z perfumami, jest zaniedbaną fleją z łysiejącą fryzurą. Dorzućcie do tego makijaż jak u taniej prostytutki i będziecie mieć pełny obraz.

Notabene jak facet obwieścił jej, że chce się rozwieść to na forum skarżyła się, że teraz będzie jej gorzej finansowo, więc nie będzie mogła kupować tyle perfum. To się nazywa prawdziwa miłość... do pieniędzy i nowych aromatów ;)
Żeby chociaż świadczyła usługi seksualne i dom sprzątała. Ale i to jej kiepsko wychodzi skoro facet znalazł sobie kochankę, dom brudny, a ich ubrania cuchną psami. Zamiast inwestować w perfumy powinna kupić dobry proszek do prania i płyn do płukania tkanin. BTW dom się sprząta, a nie pryska perfumami, żeby zabijać bakterie :)
Jedyne co trzyma przy niej faceta to fakt, że jest równie wygodny i skupiony na pieniądzach (alimenty kosztują, a musiałby je płacić przez 12 lat lub do czasu, aż pasożyt znalazłby innego żywiciela), a zaniedbana baba siedząca w domu idealnie nadaje się do wyprowadzania psów, zbierania ich gówien i kradzieży drewna z lasu do kominka. Miłości w tym tyle co kot nasrał.

Pewnie takich kobiet jest więcej, ale ja pierwszy raz w życiu spotkałam się z przypadkiem takiej patologii.
Z jednej strony jej współczuję, bo jest zdominowana i manipulowana przez faceta, który wygodnie urządził sobie świat. Była, jest i będzie oszukiwana i okłamywana.
Jest jak  jak czwarty pies, który zawsze przyniesie rzuconą przez pana i władcę piłkę, tyle, że lepiej wytresowany. Po zdradach przyjmuje go z otwartymi ramionami i wybacza wszystko, bo nie umie żyć samodzielnie. Jak pelikan łyka kolejne kłamstwa i manipulacje. Nawet jej dzieci dziwią się, że pozwoliła mężowi wrócić na to swoje wysterylizowane łono i zaprosiła kochankę do domu. Nie ma w niej odrobiny godności i szacunku do samej siebie, więc i facet nie ma dla niej szacunku.  To tak smutne, że aż groteskowe.

Zastanawiałam się czemu tak mnie ta postawa irytuje. Może jej zazdroszczę tego siedzenia w domu, stałych dochodów bez żadnego wysiłku, stabilnego życia bez konieczności zamartwiania się czy jutro będzie praca i z czego zapłacić rachunki?
Doszłam do wniosku, że ja mam mentalność kota. Mnie nikt nie będzie rzucał piłeczek i bawił się mną. Jestem niezależna i nie pozwoliłabym nikomu się stłamsić. Lepiej żyć bez wanny z jacuzzi, kominka, luksusowej kuchni i japońskich noży niż być skazaną na konieczność akceptowania każdego kłamstwa, oszustwa i zdrady.
A jej życie wbrew pozorom wcale nie jest spokojne. Opętana strachem kiedy facet znowu ją zdradzi. kiedy i jak znowu ją okłamie, kiedy znowu ją oszuka. Bo wcześniej czy później znowu to zrobi. Ten typ tak ma, bo lubi zmiany i atrakcje. A z nudziarą tego nie będzie. Pewne jak w banku.
Z drugiej strony brzydzę się babą, która pozwoliła doprowadzić się do takiego stanu w imię 5.000 Euro comiesięcznej wypłaty męża  i toksycznego uzależnienia szumnie nazywanego przez nią miłością.
Obudź się kobieto!

Żeby było jasne. Szanuję kobiety, które zajmują się domem, potrafią pogodzić obowiązki domowe z własnymi zainteresowaniami, które mają własne życie. Dużo kobiet musi pogodzić pracę zawodową, własne pasje i prowadzenie domu. I świetnie sobie z tym radzi. Gardzę jedynie kobietami, które ze strachu lub wygodnictwa godzą się na wykorzystywanie, oszukiwanie, manipulacje i kłamstwa.

Jako ciekawostka - owej najlepszej przyjaciółce jako prezent urodzinowy owa dama kupiła... dwie ściereczki kuchenne :) Woooow, co za gest :)

niedziela, 29 stycznia 2017

Królowa Buław

Nawet krótkotrwała świadomość śmierci wyostrza spojrzenie. Sprawia, że cieszenie się drobiazgami nabiera znaczenia, że małe rzeczy cieszą. Palące się świeczki, dotyk sierści kota, smak piwa z imbirem, porterówka od cioci, małe wielkie zwycięstwa, zapach ukochanych, jedynych perfum po otworzeniu szafy, rozmowy z przyjaciółmi.
Sprawia, że podejmuje się kontrowersyjne decyzje i działania, których nie zrobiłoby się w innym wypadku. Uświadamia, że trzeba robić to co się chce, a nie to co chcą inni czy jest społecznie akceptowane. Daje siłę do bycia wolnym. Widzi się ludzi, którzy się uśmiechają - w sklepie, autobusie, na ulicy. Do mnie się uśmiechają, bo nie przyklejam wzroku do chodnikowych płytek i wiem, że jestem Królową Buław. Królową Buław, która prędzej zrani niż pozwoli się zranić, która wie czego chce, która może wygląda, ubiera i zachowuje się inaczej, ale nigdy nie będzie nudna.

W sobotę odwiedziła mnie koleżanka z pracy. Kiedy opowiadała swoją historię życia miałam łzy w oczach. Zrobiłam coś, czego nie zrobiłam nigdy przedtem w życiu - zapytałam czy mogę ją przytulić. Ja, która nawet nie lubię podawać ludziom ręki! Odkrywam w sobie siłę, empatię, zasoby, o które się nie podejrzewałam. Uczę się obserwować i analizować swoje zachowania i reakcje. Zwiększa się moja samoświadomość. I z Królowej Buław przeobrażam się bardzo powoli w Królową Mieczy.

Po kilku miesiącach strachu wreszcie wiem, że moje problemy zdrowotne to nie rak. Jestem spokojniejsza, choć ten strach - ta wizja śmiertelności zostanie pewnie już ze mną. Oby nadal dawała mi siłę do życia na własnych zasadach, bez przejmowania się o karmę i społeczne konwenanse lub zdanie innych. Oby nadal pozwalała cieszyć się życiem miast paraliżować strachem.
Będzie dobrze.

Przy okazji dziękuję moim przyjaciółkom, które godzinami cierpliwie wysłuchiwały mojego gadania, wypluwania z siebie strachów, wątpliwości i przeżytych traum, które stały za mną murem bez względu na kontrowersyjne decyzje, które podejmowałam, które... uratowały mi życie dzięki radom, wsparciu i okazanej cierpliwości. Dziękuję Mira! Dziękuję Danka!




środa, 25 maja 2016

Z życia rekrutera czyli Mickiewicz na emigracji


Kandydat do pracy umówiony na rozmowę nie raczył przyjechać, ani zawiadomić, że go nie będzie. Rekruter dzwoni. Kandydat stwierdza radośnie, że nie przyjedzie, bo ma coś innego do roboty.
Knurzy ryj*, nazywany też szefem czerwienieje na tłustej gębie i wrzeszczy na rekrutera:
- I co masz zamiar z tym zrobić? Noooo... Cooo?? Jak to naprawisz? Jak???
Rekruter stoi i patrzy, bo cóż na takie dictum aterbum rzec może.
- Cooo?? Nie rozumiesz co mówię?? - drze się coraz bardziej świński ryj -  Może w ogóle tą firmę zamknijmy!
Pomysł niezły, ale rekruter milczy i w głowie tłucze mu się natrętnie tylko jedno Adasiowe zdanie: "ale zemsta choć leniwa, nagna cię kiedyś w me sieci"**.


Świński ryj zarządził wprowadzanie danych personalnych do systemu. Program ma różne możliwości, szukanie po wieku, znajomości języków, doświadczeniu, ale wyszukiwania po nazwisku czy imieniu nie ma. A to feler, westchnął rekruter.  Jest lista alfabetyczna. Przewijana. No i właśnie. Rekruter wprawadza dane pracowników w porządku - nazwisko a potem imię. Świński ryj każe wszystko poprawić, bo ma własną koncepcję - najpierw imię potem nazwisko. Taką ma wizję. Świńską.
"Słuchaj, dzieweczko!
– Ona nie słucha."***
Krnąbrna dzieweczka stwierdza:
- Ale to utrudni wyszukiwanie, bo nie dość, że trzeba znać imię pracownika, to potem odszukać go wśród  Adasiów, Bartków, Karolów, żeby dotrzeć do Zdzisława. To nielogiczne.
I tu pada niepodważalna riposta świńskiego ryja:
- Ale ja jestem szefem.




Na koniec, dla oczyszczenia  tej atmosfery rodem z chlewa element niezwiązany z tematem. Coś dla szyjących kociar:



* za określenie przepraszam wszystkie bogu ducha udomowione parzystokopytne ssaki z rodziny Sus scrofa.
**Adaśko Mickiewicz - sparafrazowany cytat ze łba wzięty, a z Pani Twardowskiej pochodzący.
***ww. Adaśko - ballada Romantyczność - cytat jako wyżej z głowy. 


Pana profesora J.C. przepraszam za bylejakość powyższych przypisów. Się uwstęczniłam i dostosowałam. Ze świniami przystajesz przepisami nie stajesz. 

czwartek, 5 maja 2016

Heretyczka?

Niedawno spotkałam się gdzieś z określeniem "dzierganie po heretycku". Drążąc temat trafiłam na filmik, w którym pewna Pani anemicznym a zblazowanym głosem mętnie tłumaczyła różnicę między dzierganiem po heretycku a tym jedynie słusznym.
Powiem szczerze a brutalnie, że olałam te wywody. Zapewne jak wiele z innych "dziergaczek" nauczyłam się robić na drutach od mojej mamy, a ona od swojej, a moja babcia pewnie od swojej mamy i tak zapewne od pokoleń. Nie wiem czy dziergam po heretycku czy po szwedzku, angielsku czy chińsku. Wolę twierdzić, że dziergam... tradycyjnie.
Wydaje mi się, że obecnie wszystko musi być nazwane, określone, a potem ściśle sklasyfikowane i ocenione.

Przypomina mi to moją historię z... frytkami. Od zawsze, jak sięgnę pamięcią jadałam je z majonezem. Mieszkając w Polsce powszechne polewanie ich ketchupem nigdy mi nie odpowiadało. Prośby o majonez zamiast ketchupu w miejscach, gdzie serwowano frytki najłagodniej mówiąc spotykały się z wyrazem zdziwienia. I tak sobie żyłam ze świadomością, że znowu robię za dziwoląga. W tym przeświadczeniu żyłabym do dziś gdyby nie emigracja do Holandii, gdzie dziwnym trafem frytki z majonezem jedzą wszyscy i nikomu do głowy nie przychodzi, żeby traktować je substancją pomidoropodobną, a jak przychodzi to widać, że nie tubylec. Notabene frytki wymyślone zostały w Belgii, gdzie jada się je z majonezem, a nie z ketchupem! Śmiem zatem twierdzić, że to ja byłam bliska "oryginału" i "normalna" niż zamerykanizowana ketchupowa wersja.

Niech każdy je sobie  frytki z czym lubi. Jak by ktoś miał ochotę z miodem to jego wola, o ile mu to smakuje i nie wciska tego komuś innemu. Niech sobie każdy dzierga tak jak umie i lubi byle był zadowolony z końcowego efektu. Niech sobie każdy wierzy lub nie wierzy w co chce, dopóki jest to jego prywatna sprawa, a nie jedynie słuszna opcja wmuszana wszystkim przy pomocy ognia i miecza. I niech sobie każdy żyje tak jak chce nie wciskając się z zabłoconymi gumiakami w cudze życie.


Ze szczególną dedykacją dla wszystkich, którzy uważają hand made dla ludzi starych i upośledzonych umysłowo. 

środa, 23 marca 2016

O zdradzie, szyciu, miłości i ziemskim przyciąganiu.

Nie będę pisać o moim kolejnym wypadku. Nie będę pisać o tzw. pozytywnym myśleniu. Nawet nie zrobię wykładu z fizyki tłumacząc siłę grawitacji. Ot, historia jak co dzień. Poszłam sobie do sklepu zaopatrzyć się w towary pierwszej wielkanocnej potrzeby czyli żwirek dla kota i jajka. Snułam się smętnie po tym sklepie, gdy pod moje nogi sfrunęła gazeta. Sfrunęła, to podniosłam. Jak podniosłam to się jej przyjrzałam. Knipmode*. W pierwszym odruchu chciałam grzecznie odłożyć na półkę, bo ostatnimi czasy żurnale z wykrojami serwują takie zmory, że od miesiący żadnego nie kupiłam. Pewnie bym tak uczyniła gdyby po oczach nie uderzył mnie napis "vintage looks" i niebieski kostium na okładce.
Magazyn Knipmode jest wymiarowo ciut większy niż Burda, co widać po ucinananych skanach, nie mieszczących się "w kadrze".

Po bliższym poznaniu wyszperałam więcej ciekawych modeli. Nie powiem, że chciałabym mieć wszystkie, ale oto te, które przyciągnęły moją uwagę.

 
Niebieski okładkowy kostium, który kojarzy mi się z serialem "Pan Am" i jego pstrokata wersja. Gryzą mi się te sandałki do kostiumu, ale pewnie się czepiam :)

Instrukcja jak samodzielnie skonstruować pasek. 
Niby prosta a urocza stylizacja. Bardzo podoba mi się bluzka. Ma potencjał.
Z lekka ucięta bluzka w stylu Carmen. Fajna, choć jak znam życie zjeżdżałaby mi do samych pięt ;)
Sukienka też niczego sobie. Bardzo dziewczęca.

Sukienkowa wersja bluzki z powyższego zdjęcia. Prosta, a ciekawa. 

Cóż... moja miłość do Burdy jest jak po wielu latach małżeństwa - jeśli kupuję, to już raczej z przyzwyczajenia a nie z gorącej miłości, a sam związek przechodzi obecnie zaawansowaną separację. Sądząc po mojej dzisiejszej zdradzie z Knipmode, nie rokuje to na poprawę. Cóż... taki life.


A w tle nieustannie przygrywa mi muzyka:

P.S. Do domu wróciłam z gazetą, ale za to bez żwirku dla kota :)

*Zdjęcia są skanami magazynu Knipmode nr 4/2016

wtorek, 31 marca 2015

O tym jak Małgorzata świat zbawia.

Nie miała baba kłopotu to przygarnęła drzewiej kota. Kotkę właściwie o imieniu Franek. Stwór ten ma wybitne upodobanie do wpadania w kłopoty, ze szczególnym uzwględnieniem zdrowotnych. Niedawno znowu uraczyła mnie aktrakcją pt. rozbita łepetyna, a wkrótce potem złamane dwie kości z przemieszczeniem w łapce. Najprawdopodobniej jest to wynik bliskich spotkań trzeciego stopnia z samochodem.
Franek już jest po operacji i z drutem w łapie dochodzi do siebie w "hotelu" u weterynarza. Swoją drogą holenderska służba weterynaryjna jest fenomenalna. Złamanie zdiagnozowane szybko, prześwietlenie zrobione od ręki. Weterynarz pokazał mi zdjęcia przed operacją, w trakcie operacji i po zabiegu, wyczerpująco informuje o leczeniu. Daj boże, żeby tak ludzi leczyli.

Wczoraj przed wyjściem do pracy w ogródku zobaczyłam ptaka. Tak na moje oko wyrób gołębiopodobny. Łaził sobie po bruku. Trochę to dziwne mi się wydało, że zamiast latać spacery sobie urządza. Ale kto go tam wie, może lubi. Śpieszyłam się do pracy, więc pierzastego olałam zostawiając samemu sobie. Dzisiaj powtórka z rozrywki. Z racji większej ilości czasu w czasie poddałam go obserwacji. Ptak latał szczątkowo. Podfruwał raczej rzekłabym. Na mój widok z odległości pół metra powinien unieść się chyżo w przestworza. Ale nie uniósł. Usadowił się za to na podnóżku ogrodowego fotela i oddawał kontemplacji.



Franek w niewoli, więc nie mogę jej obwinić, że przyczyniła się do niezdolności ruchowej ptaka. Poszłam zatem w ślady lotnego nielota albo nielotnego lota i usadowiwszy się na kanapie oddałam się kontemlacji. Wyszło mi, że bez pomocy dierenambulansa znowu się nie obejdzie. Na strusia, kiwi czy innego pingwina to ptaszydło mi nie wygląda. Trochę się obawiałam, że okażę się nadgorliwa i ptak nie lata, bo mu się nie chce, ale obawa, że jednak mu coś dolega i  zostawiony w ogrodzie stanie się pożywieniem okolicznych kotów (tym razem bez udziału Franka killara) nie dawała mi spokoju. Jakoś udało mi się go złapać, bo stwór chociaż nie latał to biegał dosyć szybko chowając się przy tym po ogrodowych krzakach. Zawlokłam toto do domu, władowałam do pudełka i zawezwałam dierenambulans. Tylko czekam jak dodadzą mój telefon do listy: tych połączeń nie odbierać. Dostarczyłam już im snipa i królika, a teraz kolejnego ptaka.
Pan odbierając zwierzaka po wstępnej lustracji stwierdził, że pewnie w łeb się walnął. Hejże ptaku było nie latać po pijaku! 
Mam nadzieje, że gdzieś mi tam w animalsowych niebiosach te wszystkie akcje na plus policzone zostaną. 

A tak w ogóle ktoś wie co to za ptaszydło?





czwartek, 26 lutego 2015

Głupi ma szczęście?

Zawsze wiem kiedy zmieni się pogoda. Nie potrzebuję prognoz, barometru, ani nawet coraz częstszego łupania w kręgosłupie oraz stawach. Wystarczy wsiąść do samochodu. Ludzie jeżdżą jak śnięte muchy albo co gorsza jak Kubica na dopalaczach. Dziś też.
Jakiś idiota, nazwijmy go obywatel X obdarzony ułańską fantazją i obkurczonym mózgiem zapragnął wykonać tzw. manewr wyprzedania. Pogoda szaroburo-sraczkowata, mżawka, ślisko. Koleś jedzie mi na czołówkę. Wszystko jak filmie. Szybko. Cięcie.  Drugie piwo nie rozjaśniło mi jeszcze czemu się nie walnęliśmy, choć wszystko na to wskazywało. Opatrzność widać czuwa, albo  głupi ma szczęście. Tylko kto? Ja czy ten dawca? Both?
Wszytko odbyło się tak szybko, że nie zdążyłam zrobić nic głupiego w stylu: odbić kierownicą i wjechać do rzeki, albo co gorsza na ścieżkę rowerową potrącając kogoś w trakcie, gdy ułan-skurwysynek śmignąłby w siną dal. Czasem brak reakcji, to najlepsza reakcja.

Nie jestem Sheldonem Cooperem* ani nawet innym pośledniejszym fizykiem, prawo Newtona wspominam jako coś co było w szkole, acz nie powiedziano mi, do czego może się przydać, więc nie zakodowałam go sobie. O crash testach też niewiele wiem, ale tak sobie myślę, że jadąc 80 km/h (oficjalna wersja, bo a nuż uwielbiana przeze mnie holenderska policja tu zagląda) walnę w oszołoma, który również jedzie ww. przepisową prędkością to...
No właśnie. Jeśli zostanie po mnie marmolada, to pół biedy. Jedyny problem wtedy kto się zajmie Frankiem??? Gorzej gdy zamiast marmolady zostanie warzywko. Nie dość że Franka i tak nie będzie miał kto karmić, to i ja sama karmiona będę.

I tu dochodzimy do sedna. Holandia jest bardzo tolerancyjncyjmym krajem. W niektórych przypadkach rzekłabym, że aż za bardzo (Boże chroń Mossad). Niestety eutanazja, mimo że legalna wcale nie jest taka prosta i oczywista. Nie mam tu dwóch członków rodziny, którzy potwierdziliby/zaakceptowaliby eutanazję. Zaprzyjaźniony lekarz  by się znalazł, ale to za mało. Kiszka. Możesz za życia zdecydować, że zostaniesz dawcą organów, ale nie możesz decydować o swojej śmierci albo może raczej agonii za życia.
Warzywom oczywiście to zwisa. Karmią, podcierają, wymieniają rurki z płynami ustrojowymi. Luz blues, w niebie same dziury. Tylko ta myśl, że jesteś, ale cię nie ma... Nie ma cię, ale jesteś...


Coż... pozostaje mi wierzyć, że tak czy siak, kolejnym, trzecim razem znowu będę mieć szczęście. Tak, czy siak. 


*osoby nieznające postaci Sheldona Coopera proszone są o opuszczenie bloga ;)

wtorek, 3 lutego 2015

Tutam czyli jak zabić Schaeffera

Święta naiwności, na poprawę humoru postanowiłam iść do teatru. Polskie przedstawienie szuki Schaeffera Tutam w Hadze.
Przyznaję, szłam skażona, bo spektakl w reżyserii Barbary Sas oglądałam w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku z  genialną Ewą Kasprzyk i Mirosławem Baką. Wiedziałam, że trudno będzie ich przebić, ale liczyłam na dobrą komedię. No i komedia była, a i owszem, tyle że na widowni. Ludzie robili sobie zdjecia (pewnie po raz pierwszy i zapewne ostatni byli w teatrze). Robili też zdjęcia osobom występującym na scenie (czy mogę nazwać ich aktorami ciągle się zastanawiam) w trakcie ich gry, znaczy się w trakcie ich egzaltowanego miotania się po scenie.
O spektaklu mogę powiedzieć jedno. Trzeba się postarać, żeby zarżnąć taką komedię. Ale jak widać nie ma rzeczy niemożliwych.

Gdańską inscenizację oglądałam  dawno temu, w czasach licealnych, ale pamiętam, że zrobiła na mnie ogromne wrażenie, rozbawiła do łez, a gra aktorów do dziś utkwiła w mojej pamięci. Aktorzy wchodzili w interakcje z widzami, wciągali do gry, sprawiali że przenikanie się światów stawało się jeszcze bardziej ciekawe.
Speklakt w Hadze był... hmmm... żenujący. Choć chyba powinnam zapożyczyć raczej zwrot używany przez postać kelnera - "wkurwiający".  Notabene nie przypominam sobie by w pierwszej wersji oglądanej przeze mnie pojawiały się wulgaryzmy, ale może pamięć ma idealizuje gdańską inscenizację, a może mój altzheimer wybiórczy się właśnie odezwał, a może autorzy przedstawienia uznali, że społeczności emigracyjnej należy serwować prymitywny humor, bo innego sobie nie przyswoi.
Mam wrażenie, że reżyser zaingerował w scenariusz Schaeffera, albo po prostu aktor zapomniał nieco tekstu. Dziwna maniera grania i artykulacji zwieńczona wypowiedzianym przez "gwiazdę" tego spektaklu słowem: WSZYSKO dopełniła czary goryczy i rozczarowania.  Kto jak kto, aktor powinien mieć perfekcyjną dykcję (BTW polecam podręcznik Bogumiły Toczyńskiej Elementarne ćwiczenia dykcji).

Spektakl był polskojęzyczny, ale dla osób nie władających naszym cudnym językiem wyświetlane były holenderskie napisy. Tyle, że w połowie CUŚ im się popsuło i przez część spektaklu napisów nie było. Totalna amatorszczyzna.

Przepraszam, zdjęć nie ma. Mimo wszystko wpojoną mam pewną atencję do teatru i pstrykanie aktorom, znaczy się osobom przebywającym na scenie, fleszem po oczach wydaje mi się prymitywne. Cóż... jaka widownia taka sztuka. Jaka sztuka, taka widownia.

Dla porównania (możecie nazwać to kopaniem leżącego) fragment znaleziony w necie z gwiazdorską obsadą Joanny Żółkowskiej i Janusza Gajosa.


Czy staram się Was odwieść od wizyty w Hadze i zobaczenia tego spektaklu? Ależ skąd. To bardzo ciekawe zjawisko socjologiczno - turystyczne. Jeśli liczycie jednak na wrażenia kulturalne to zastosujcie się do zalecenia mojej koleżanki ze studiów, która przed obejrzeniem techno inscenizacji Balladyny w Gdyni powiedziała - na trzeźwo nie da się tego oglądać.
Proost!