Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

niedziela, 12 października 2014

Niespotykanie spokojny człowiek

Czas jakiś temu wieczorową porą ruszyłam się z mojej wiochy. Samochodem rzecz jasna, bo wyprawa środkami komunikacji publicznej oznaczałaby 3 przesiadki i 2 razy więcej czasu. No to jadę sobie swoją czerwoną (kto się dziwi?) tygrysicą i w pewnym momencie, nie z tego ni z owego samochód staje.  Kręcenie kluczykiem w stacyjce, prośby i groźby nie pomogły. Ponieważ auto efektownie utknęło na rondzie panowie z tyłu zepchnęli mnie, a właściwie mnie w tygrysicy na pobocze. A ja spokój, w ogóle się nie denerwuję.

Wyciągam telefon. Mobilne bydle  kapryszące  od jakiegoś czasu jak najbardziej potrzebne - padło. Ale nic, ja spokój. Nie denerwuję się. Wyciągam Nokię rezerwową - model gniotsja nie łamiotsja tylko recepturką mnie opatul coby klawisze nie odpadły i ruszam do akcji.
Dzwonię do ubezpieczyciela. Uprzejma pani uprzejmym głosem informuje mnie, że mogę się w dupę pocałować. Znaczy się, że nic nie zrobią, bo moje obrzydliwie drogie ubezpieczenie akurat opcji "pech" nie obejmuje. Jakbym kogoś przywaliła, względnie mnie przywalili to co innego. Trochę za późno na takie akcje, bo samochód nie jedzie. Nikt nikogo nie przywali. A ja nic... Spokój.  W trakcie mojej konwersacji kierowca Tira trąbi jak opętany i macha rękami niczym pobliski wiatrak. Jakby nie widział świateł awaryjnych. Stoję półgębkiem na poboczu, ale fakt, że jego  gabaryty (znaczy się Tira, a nie chłopa) utrudniają przejazd. Rozkładam bezradnie ręce (mocno się kontrolując by nie pokazać odpowiedniego palca) i rzucam przez szybę:
- Ik kan niet rijden. Motor werkt niet! (w wolnym tłumaczeniu na polski - spieprzaj palancie, silnik mi nie odpala).
Dwóch tiro-osiłków spycha mnie kawałek dalej. Szkoda, już się ucieszyłam, że we nie walną i wtedy ubezpieczyciel przyśle pomoc. Ale nic. Luz. Nic się nie denerwuję.

Dzwonię pod kolejny numer, i kolejny i kolejny. Albo im za daleko, albo nikt nie odbiera, albo podają mi taką cenę za dojazd, że siadam w kałuży. Podejrzanie spokojna.

W końcu... Na pobliską stację benzynową, o tej porze oczywiście już zamkniętą podjeżdża samochód. Na polskich blachach. A co mam do stracenia. Tuptam, opisuję historię choroby i proszę o pomoc w zepchnięciu czerwonej tygrysicy na zieloną trawkę. Po krótkiej konwersacji okazuje się, że para mieszka...  w mojej wsi. Auto zostaje na poboczu, ja wracam do domu. Geluk bij ongeluk (szczęście w nieszczęściu).

Z równowagi wyprowadza mnie dopiero facebook i zmasowany atak głupoty. Ktoś wrzuca filmik z trzyletnią dziewczynką tańczącą w jakimś centrum handlowym. Mała zdrowo kręci pupą. Ani to jakoś specjalnie odkrywcze, ani specjalnie zabawne, ani szokujące. A  potem czytam komentarze moherowych matek polek na garach z gabarytami  XXL: "co innego kręcić pupą, a co innego wyuzdany taniec erotyczny" albo "nic dziwnego, że jest pedofilia".  Kurwa mać.

Potem widzę manifest ruskiej panny "wżenionej" w Polskę dla obywatelstwa i opiewający spiskową teorię dziejów jakoby to Ameryka podstępnie dybała na ruskie zasoby, Putin jest biedny i zaszczuty, a złotozębne kacapy są ofiarami amerykańskiej nagonki. No... kurwa mać.
I tyle było z mojego spokoju.  

Dla równowagi, uspokojenia i zajęcia paluchów postanowiłam poćwiczyć sobie robienie swetra od góry. Tu chylimy czoło, bijemy pokłony i padamy na kolana za instruktaż, który przygotowała Intensywnie Kreatywna.
Co prawda nie wiem co mi z tego dziergania wyjdzie, bo mam jedyne druty z żyłką, które są... doskonałe inaczej. Idealne do ćwiczenia na nich cierpliwości, ale nie jestem pewna czy swetra ;) I na razie nie bardzo jest jak robótkę pokazać, bo znajduje się w fazie kokonu i do motyla to hen daleko.

Podobnie uspokajające jest dekupażowanie. Nic tak nie koi jak lakierowanie, suszenie, szlifowanie, lakierowanie, suszenie, szlifowanie, lakierowanie, suszenie, szlifowanie i tak kilkadziesiąt razy.
Tak oto powstał zaległy komplecik podarkowy.

Środek wizytownika celowo nie malowany. Poprzedni pomalowany nie spełniał zadań użytkowych. Mimo szlifowania zamykanie i otwieranie należało wspomagać śrubokrętem ;)


Fota na prędko przed puszczeniem w świat.


 Dla tych co ani drutowania ani dekupażowania nie lubią, a mają problemy z ćwiczeniem cierpliwości, spokoju i hartu ducha polecam poniższy film. Co prawda zalatuje hamerykańskim pozytywem, ale ponoć na faktach, więc kto chce, niech wierzy.