Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kosmetycznie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kosmetycznie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 6 kwietnia 2014

Half moon czyli zrób to sam jak żeś taki Słodowy.

Dzięki genialnej odżywce Eveline 8w1 (chyba nawet przebiła Nail Tek) udało mi się wyhodować długie paznokcie i naszło mnie na eksperymenty.
Jako wielbicielka Dity von Teese postanowiłam zafundować swoim paznokciom wycieczkę na księżyc. Nooo... na połówkę księżyca dokładniej.

Co potrzebujemy na taką wyprawę?
  1. Lakier bazowy- bezbarwny albo odżywkę, w moim przypadku ww. Eveline. Zabezpiecza nam płytkę przed przefarbowaniem oraz sprawia, że kolorowy lakier lepiej się trzyma.
  2. Dwa kontrastowe lakiery. U mnie różowy - Perfekt Pink z Lidla oraz czarny- firma marki firma kupiony sto lat temu nie wiadomo gdzie.
  3. Lakier zabezpieczający na wierzch. 
  4. Paski stickery. Najlepsze oczywiście są profesjonalne, do tego celu stworzone. Z braku takowych pod ręką użyłam stickerów do drukowania etykiet.
  5. Duża dawka anielskiej cierpliwości i czasu.


    Zaczynamy od pomalowania paznokci lakierem bazowym. Jak to zrobić wie każdy, więc pokazywać nie muszę. Po wyschnięciu na cały paznokieć nakładamy pierwszy lakier - tutaj pink perfect.
    Czekamy aż wyschnie.  I tu zaczyna się zabawa. Jeśli mamy gotowe naklejki idzie nam łatwiej. Jeśli nie, chwytamy za nożyczki i stickery (może być też taśma malarska) i wycinamy formy półksiężyców, które przyklejamy na paznokcie.Wygląda to mniej więcej tak:



    Na tak przygotowane paznokcie nakładamy drugi, wierzchni lakier - u mnie czarny. I tu uwaga - paski muszą być bardzo dokładnie przyklejone. Niestety przy dosyć sztywnym papierze do etykiet gdzie niegdzie  wierzchni lakier mi podciekł i efekt nie był satysfakcjonujący.


    Kiedy lakier wyschnie delikatnie odrywamy paseczki i naszym oczom ukazuje się  to, co zobaczył Neil Armstrong czyli mały kawałek księżyca.
    Dziwne światło, dziwne zdjęcie, ale na wszystkich innych czarne końcówki wpadały w czarną.. dziurę. 








    Pozostaje nam teraz tylko uzbroić się w patyczek higieniczny i zmywacz do paznokci i wyczyścić skórki, względnie dokonać poprawek. A na koniec nałożyć utwardzacz vel lakier bezbarwny.
     Może nie wyszło najgorzej, ale efekt ciągle mnie nie satysfakcjonuje. Będę ćwiczyć na lepszych lakierach.


    Moja przygoda co prawda nie jest wielkim krokiem dla ludzkości, ale może komuś przydadzą się moje obserwacje:
    - bez dobrego lakieru (zwłaszcza tego wierzchniego) nie ma co zaczynać zabawy. Mój leciwy czarny lakier nie dość, że gęsty to ma też beznadziejny pędzelek,
    - jakość paseczków oraz ich idealne przyklejenie ma decydujące znaczenie dla uzyskania efektu końcowego,
    - wierzchni lakier, moim zdaniem powinien być ciemniejszy. Dzięki temu pierwszy lakier łatwiej zostanie pokryty i nie musimy nakładać wielu warstw lakierów.


    Strzelanie fotek jedną ręką, bo druga jest fotografowana przy tradycyjnie już beznadziejnym świetle to zadanie dla jednorękiego bandyty. Już chyba wolę bawić się tym przykurczonym pędzelkiem w wyschniętym lakierze :) 
Ktoś się skusi na takie malowanki? 

sobota, 15 lutego 2014

Na odreagowanie - Burda 3/2014, dzień singla i siła przyciągania.

Po walentynkowym przesłodzeniu, dobitym co niektórymi dzisiejszymi postami, w którym niewiasty chwalą się a to zielskiem od osobistego, a to pralinkami, cukierkami czy innymi słodkościami (a potem będą narzekać, że im dupa rośnie), a to inną okazjonalną wiochą postanowiłam odreagować i zrobić coś dla ludzkości, znaczy się do siebie.
W tym celu udałam się do pobliskiego sklepu w stylu miód, mydło i prawidło i nabyłam marcowy numer Burdy. Obawy, że na mojej dzikiej wsi jeszcze jej nie będzie okazały się płonne. Co prawda egzemplarz był jeden jedyny, ale zawłaszczony został przeze mnie. Uwierz w siłę przyciągania, pierwsze starcie.

Kilka jak zwykle super subiektywnych zajawek z tego numeru poniżej. Nie powalił, nie rozczarował.
Kilka modeli bazujących na tej samej górze, która nie ukrywam przemówiła do mnie. Daje spore możliwości manewru, łączenia materiałów, zmiany dołu spódnicy i jest bardzo kobieca.

Model 108. Zastanawiam się jak by się ten model prezentował przy użyciu płótna/lnu.

Model 109 niby 108 a inaczej ;)

Model 110. Nie namawiam do ślubu broń Boże, ale wersja skrócona może być uroczą sukienką na lato.

Jedyna spódnica, godna wg mnie uwagi:
Model 104

I znowu jedna sukienka w dwóch wariatach :)
Model 116A - dla konusów jako ja.

Model 116B



I rysunki techniczne wszystkich modeli:

Wszystkie zdjęcia z zamieszczonej Burdy są skanami holenderskiego wydania Burda 3/2014

Po zakupie Burdy polazłam do wsiowej drogerii, gdzie nabyłam sobie prezent na okoliczność dzisiejszego święta, znaczy się dnia singla. Prezent w postaci szminki pink panter (uwierzycie, że nigdy nie miałam różowej szminki?) oraz jej bliskiej siostry pink fuksja. Tą drugą kupiłam z litości, bo stała samotna, jedna jedyna i darła się na cały sklep - KUP MNIE.  Nie chciałam robić siary, kupiłam coby zamknąć jej mordę. Suka wredna, wiedziała co robi. W domu na przecudnych mych usteczkach już tak milusio się nie prezentowała. Dużo hałasu o nic... No cóż...  pink panter wygrywa.
Szminki marki miss sporty. Jakość taka sobie. Pink panter ślizga się po ustach jak stary panczenista, obie wysuszają. Ale mają być próbą eksperymentu kolorystycznego. Do testów nie potrzebuje szminki M.A.C.

Pink panter

Pink fuksja

Pink panter i jej prawdziwe imię.... I love... Podarek na dzień singla... nazwę odkryłam po przyjściu do domu. Znak? Ironia? Złośliwość losu? 


Na koniec w miejscowym supermarkecie (może i market ale nie super) zrobiłam takie tam zwykłe zakupy spożywcze. I tu będzie o sile przyciągania. Napisałam listę, założyłam sobie, a właściwie strzeliłam kwotę, że chcę wydać 10E. W sklepie zgodnie z listą wrzucałam do koszyka co trzeba. Nawet jakiś bonus dla Franka się trafił. Kto zgadnie ile wyniósł rachunek?

10,05 E
Przy kasie dostałam ataku śmiechu i biedna kasjerka nie wiedziała o co chodzi. Kurde... może to faktycznie działa? Test przeprowadziłam bez pompy i zadęcia, ot tak... przypadek? Jak do tej pory to jedynie Franek przyciągał. Śrubki, gwoździe i kapsle od piwa na magnetycznym kluczu  :)

A Wy? Macie jakiś historie związane z magiczną mocą siły przyciągania?

poniedziałek, 30 września 2013

Kosmetycznie... moje prawdy i mity


Jak każda kobieta używam kosmetyków. Dziś garść moich doświadczeń. Może komuś się przydadzą.


 O ruskich badziewiach ze szczególnym uwzględnieniem szamponu Love2mix organic pomarańcza i chilli już pisałam, ale powtórzę, bo w fali ochów i achów sponsorowanych może ktoś da się nabrać. Reasumując moje doświadczenia z tym ruskiem gównem (słowa nie cofnę, bo smród ww. szamponu adekwatny):
- ceny może i przystępne, ale wydajność produktów (za wyjątkiem nieszczęsnego szamponu i kremu pod oczy) beznadziejna,
- rzekoma naturalność i bogactwo składników (dobrze odhodowanych po Czarnobylu)  NIJAK się  ma się do jakości i skuteczności. Szampony i odżywki mające powstrzymać wypadanie włosów działały dokładnie na odwrót. Włosy wypadały masowo, a pozytywnych efektów działania innych  odżywek czy masek nie zauważyłam ŻADNYCH,
- "kompozycje zapachowe" jak dla mnie również nie trafione. Przesłodzone, infantylne (ciasteczkowy zapach maski drożdżowej), mdłe czy co gorsza cuchnące...
Jedyny produkt na który się nie skarżę to krem pod oczy z jonami srebra. Mam jedynie nadzieję, że to faktycznie jony srebra, a nie uran ;)


Odżywka 8in1 Eveline do paznokci.
Kosmetyki Eveline uważam za jedne z lepszych.
Zapomniałam zabrać do Polski mojego zestawu Nail Tek, więc zastępczo kupiłam ten lakier.  Zachwyty nad tym produktem, w moim przypadku znowu okazały się nietrafione. Po 4 dniach używania moje długie i odhodowane na Nail Teku paznokcie rozdwoiły się i częściowo... odpadły. Wyglądało to tak, jakby część tych odżywek pękła razem z końcówką paznokcia. Cóż... może dam tej odżywce drugą szansę, na razie wracam do NIEZAWODNEGO I NAJLEPSZEGO NA ŚWIECIE  NAIL TEK.


Płyn micelarny z Biedronki.
Kolejny "kultowy" produkt. Dołączam do grona jego fanek! Tym razem rozczarowania nie było. Podobnie jeśli chodzi o "biedronkowe" żele do mycia twarzy. 




Żel do higieny intymnej Facille.
Kolejny przykład na to, żeby ostrożnie podchodzić do innowacji kosmetycznych.  Popularny produkt wśród włosomaniaczek. Sama używałam dosyć długo aż... przypadkiem wpadłam na informację, że może powodować wypadanie włosów. Z pewną dozą nieśmiałości podeszłam do tego komunikatu. Jak to? Ten sprawdzony, łagodny, bez SLS? A łyżka na to - niemożliwe. Eksperymentalnie więc będąc w Polandii odstawiłam ten myjak i przez tydzień myłam włosy "zwykłymi" szamponami z SLS. To był szok. Z dnia na dzień włosów wypadało mniej!! Widziałam to podczas mycia, szczotkowania czy nawet po ilości włosów walających się na podłodze.
Całe lata myłam włosy szamponami z SLS i żyłam. Nic mnie nie swędziało,  włosy nie wypadały. Po fali włosomaniacznych postów potępiających SLS-y poczułam się jak włoso-zabójca. Zmieniłam preparaty myjące na łagodne. Skutek był odwrotny od zamierzonego.
Wniosek - ostrożnie z nowościami, a lepsze jest wrogiem dobrego. Facille znika z listy moich szamponów. Skoro wyprodukowano to do mycia tyłka, to najwyraźniej takie jest tego produktu zadanie. I niech tak zostanie. Szampony z SLS wracają. Rozcieńczane metodą kubeczkową i przy metodzie OMO.
Co jednemu pomoże, innego może zabić.

Maska intensywnie regeneracyjna do włosów Biovax  firmy L'biotika (w składzie henna i aloes).

Użyłam na razie kilka razy. I pieję, zachwycam się i rozpływam nad tym cudem. Nigdy jeszcze nie miałam takiej maski, po której włosy są błyszczące, jedwabiste, mięciuteńkie, a jednocześnie elastyczne jak sprężynki. Nie jestem w stanie powstrzymać się od ich dotykania i głaskania! Trudno dogodzić mojemu nosowi, ale zapach tej maseczki jest idealny! Nie potrafię go opisać. Lekko kwiatowy, świeży. Pozostaje na włosach, ale w miłym i mało nachalnym wydaniu.

Możliwe, że moje włosy potrzebowały akurat tej maski i tych składników. Możliwe, że za jakiś czas nie będzie ona już tak bosko działała, ale w tym momencie po prostu klęczę i biję pokłony. Chwalone ruskie cuda w 1/100 nie dały takiego efektu!!!  Jestem w pozytywnym szoku. I oby tak zostało :)




 Kohl.
 Nigdy nie malowałam oczu ciemnymi kredkami, bo miałam wrażenie, że zmniejszają oczy. Do tego kredka znikała szybko i należało czynność powtarzać, albo co gorsza rozmazywała się robiąc z człowieka pandę, studentkę w czasie sesji albo ofiarę przemocy w rodzinie.
Na kohla i kajal trafiłam na blogu Aliny Rose. Poczytałam, poszukałam, zamówiłam w jakimś arabuskim sklepie.

Mój Kajal okazał się bublem. Po kilku dniach pękła zakrętka, kredka wydostała się na wolność i odstawiła efektowne graffiti w kuferku z kosmetykami. Do tego rozmazuje się i znika dość szybko. Rzekłabym, że zachowuje się jak typowa kredka do oczu.  O niebo lepszy jest kohl. Mimo proszkowej konsystencji łatwiej mi go aplikować, trzyma się na oczach jak żelbeton i daje wg mnie bardziej naturalne wrażenie. Jakiegoś drastycznego wybielenia białek oczu nie zauważyłam. Może dlatego, że noszę szkła kontaktowe i trochę ograniczam mu pole działania :)



A Wy jakie macie ulubione kosmetyki, które polecacie? A może wprost przeciwnie jest coś przed czym chcecie ostrzec?