Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Coraz bliżej święta?

Machina świąteczna z roku na rok rusza coraz wcześniej. To, że tuż po komerycyjnym, halloweenowym, obsypanym dyniami szaleństwie w sklepach pojawiają się ozdoby świąteczne, płyty z kolędami i wszelkim bożonarodzeniowym dobrem, zdążyłam się przyzwyczaić. Kalendarze adwentowe z czekoladkami dla dzieci widziałam już w październiku.

To, że od początku listopada na blogach i w necie wszyscy przygotowują się do świąt, też  mnie już nie dziwi. Są pomysły na ozdoby,  bombki,  prezenty samoróbki i gotowce, dobre rady na ich zapakowanie, wizje kreacji świąteczno-sylwestrowych, przepisy na pierniki, makowce i inne świąteczne wiktuały... Nawet nie chce mi się zaglądać na bloggera, bo wszędzie pierniczenie o pierniczkach,  ozdóbkowe badziewiaki i prezentowy obłęd. Na 10  postów z bloggera 7 było o świątecznych pierdółkach takich bądź siakich.
A mnie znowu dziwi niezmiennie, że dwa dni w roku zaprząta ludzką uwagę przynajmniej przez dwa miesiące ich życia.

Jak wiadomo (a może i nie) świąt nie lubię. Na szczęście coraz częściej odkrywam, że w tej niechęci nie jestem odosobniona. Albo obraz świąt coraz bardziej się ludziom wypacza i obrzydza, albo społeczności robią się coraz bardziej asocjalne. Widok choinki i dźwięk świątecznych kolęd wywołuje u mnie raczej lekkie obrzydzenie miast przygłupiego rozrzewnienia.
Ciągle mi się tłucze po łbie - czy faktycznie warte jest to aż takiego zachodu? Czy  ludzie tak stęsknieni są magii świąt, magii czegoś innego czy po prostu dają się wkręcić w tryby komercyjnego szaleństwa okraszonego lukrem tradycji?

Snując się jakoś miesiąc temu wieczorem po mieście i zaglądając ludziom w okna, w jednym z mieszkań odkryłam choinkę. Zdziwienie wylało się na moją gębę falą wzburzoną niczym tsunami. Bo machnąć sobie choinkę w środku  listopada, to tego jeszcze nie grali, a konkretniej mówiąc - świecili.


W ubiegłym tygodniu, w pobliskiej wsi zorganizowano "kaarsjesavond". Taka tutejsza tradycja. Nie nowa, ale świecka. Na kilka godzin wyłączane są światła, a domostwa, ulice i ogródki ozdabiane i oświetlane są jedynie świecami i lamionami. Do tego ludziska odstawiają przemarsz przez wiochę z lampionami przy akompaniamencie muzyki, znaczy się grajków z orkiestry.
Urokliwe to i zabawne było, przyznaję. Choć nawet to nie poruszyło we mnie jakichś mocno zagrzebanych pokładów nostalgii czy wzruszenia.
Zdjęć nie ma, bo po ciemnicy i zimnicy robić się ich nie dało. Jak ktoś ma ochotę wczuć się w atmosferę, to może sobie rzucić okiem na dołączony filmik, który znalazłam w necie z poprzednich lat. Prawie tak samo, jedynie tych roznegliżowanych tańczących Mikołajów w tym roku nie widziałam ;)


Pewnie dla przekory powinnam zademonstrować jakieś jajko zdekupażowane, albo koszyczek wielkanocny, chabazie  pretendujące do palemki... Ale nic takiego nie mam, a może i palemka nie odbiła mi aż tak mocno.
Dobra, przestaję pierniczyć i idę piec makowce. Bazinga. 

 

sobota, 22 listopada 2014

Słowa kluczowe 2014_6

Cienizna. Ciągle nudniej. I ciągle mniej.


  • wykroje dla zwierząt w gazetach - że niby co? Sukienka dla Franka? 
  • magic-meska blog spot
  • kombinuj dziewczyno nim twe lata prz - no kombinuję, a lata i tak prz...
  • rysunek zurnalowy kapelusz
  • jak uszyc skorzany gorset - gorset skórzany?? Pisałam przecież, że nie lubię Greya! Tylko czekać, aż w następnych słowach kluczowych będzie tutorial na pejcz :D





wtorek, 18 listopada 2014

Idioci idiotom - ogłoszenia drobne 2014 part 3

zatrudniem do lekkiej pracy montarzowej.

wymagania :prawojazdy, i wlasne auto.

wlasne mieszkanie

jezyk holenderski ,angielski lub niemiecki.

praca znajduje sie w nieuwkuik od 1-09-2014 i jest na nie okresilony czas.

nummer tel :...........................
.........................email na fakatury patryk@......................


Litościwie usuwam nazwiska i kontakty. Piszący wali błędy po polsku, a nawet w nazwie miejscowości. Litości!
-------------------------------------------------------------------------------------

For one of our clients were looking for people who want to work in the ogorki.

Area : Bleiswijk/Berkel/Pijnacker

You need to have:

- good motivation;

- own house;

- own transport;

- speaking English.
 --------------------------------------------------------------------------------------


Agencja pracy ................. poszukuje dla swojego klienta kandydatow na stanowisko orderpicker. Praca w systemie dwu- lub trzyzmianowym. Nasz klient to silny gracz na rynku sklepow spozywczych. Wymagana dobra znajomosc jezyka angielskiego lub niderlandzkiego oraz chec podjecia pracy na dluzszy okres (minimum pol roku).
Jesli uwazasz, iz jestes idealnym kandydatem na to stanowisko, nie wahaj sie i wyslij nam swoje CV w jezyku angielskim lub niderlandzkim na adres: .................


Jednoczesnie informujemy, iz skontaktujemy sie jedynie z wybranymi kandydatami.

Nooooooooo... dla silnego gracza to rugbystów powinni szukać. 

 --------------------------------------------------------------------------------------
Linguistic Specialist
Bachelor level in Translation, Linguistics or similar
Ability to write in, and translate into, Slovak, Polish or Czech, on a native speaker level, with technical writing proficiency
Fluent in written and spoken English is a must
35 years' experience in translation
Thorough knowledge of standard PC applications: MS Word, Excel
Ability to learn and interest in learning new software 



Woow...35 lat doświadczenia... znaczy się, że emerytów szukają?

-------------------------------------------------------------------------------------------

Stanowisko:

KROWY MLECZNE CZEKAJĄ

Miejsce pracy: Holandia, wielkopolskie, Poznań
Opis stanowiska:
Na czym polega praca:
  • dojenie, wykonywanie szczepień, kontrola stanu zdrowia
  • karmienie
  • prace porządkowe.
 ---------------------------------------------------------------------------------------

PIECZARKI CZEKAJĄ NA ZBIÓR





Oferta pracy w Holandii

Pieczarki zawierają od 80 do 90% wody i są bogate w białko, dobrze przyswajalne węglowodany i tłuszcze, witaminy, aminokwasy oraz minerały.

Najnowsze badania wskazują, że obecność pieczarek w diecie wzmacnia odporność, wspomaga układ krążenia i pomaga w odchudzaniu.

Jedną z naszych ulubionych form spożywania pieczarek jest zupa krem, na którą przepis umieszczamy na końcu ogłoszenia.

Proces uprawy pieczarek jest wieloetapowy i kończy się ich zbiorem oraz pakowaniem.

Szukamy obecnie kandydatów chętnych podjęcia się ich zbioru.

Na czym polega praca:

selekcja pieczarek ze względu na wielkość oraz ich zbiór.

Czego wymagamy od kandydatów:

doświadczenie przy zbiorze pieczarek
mile widziana komunikatywna znajomość języka niemieckiego, angielskiego lub holenderskiego, pozwalająca na bezpośredni kontakt z pracodawcą
dyspozycyjność na okres 6 miesięcy
chęć do pracy w zespole międzynarodowym
samodyscyplina i motywacja
mile widziane prawo jazdy kategorii B.

Niestety, oczekiwany przeze mnie przepis na zupę (pewnie byłby najbardziej wartościową informacją w tym ogłoszeniu) nie został umieszczony. A to feler... westchnęła bogata w aminokwasy pieczarka.



czwartek, 13 listopada 2014

Projekt Ardeny

Łażenie po górach jest fajne. Obolałe mięśnie, siniaki i obtarte nogi już nie.
Dwa dni to niewiele, żeby dużo zwiedzić i zobaczyć, ale wystarczająco, aby poczuć to w mięśniach. Zwłaszcza, gdy ma się tak kiepską kondycję jak ja.

Pierwszy dzień upłynął na zwiedzaniu okolicy. Miasteczko Stavelot. Atrakcje - kościół z XII wieku i koszmarne łby Pinokia wiszące i stojące gdzie się da. Szkoda, że te makabryczne głowy promowane były bardziej niż średniowieczny kościół. A to Belgia właśnie.
Trochę mi się skojarzyło z Polską. Piękne, kamienne fasady domów od frontu i bajzel od zaplecza.

Po zwiedzeniu miasteczka ruszyliśmy w góry. Poniżej widoczki ze wsi Ennal, gdzie mieszkaliśmy.
Szczątki średniowiecznego kościoła.

Koszmarna atrakcja miasteczka Stavelot.









Drugi dzień obfitował w bardziej ekscytujące wydarzania. Jako pierwszą atrakcję postanowiliśmy zaliczyć zamek Reinhardstein. Szlak dookoła zamku okazał się nie tylko malowniczy, ale miejscami również ekstremalny. Wąskie ścieżki, błoto, mokre liście i śliskie kamienie gwarantowały dreszczyk emocji, ale groziły też przy nieostrożnym stąpnięciu  zaliczeniem turlaniny kilkaset metrów w dół.


Samego zamku nie zobaczyliśmy z prostej przyczyny, że belgijska organizacja łagodnie mówiąc pozostawia wiele do życzenia. Brak dokładnej informacji kiedy jest zwiedzanie, brak jakieś duszy co to siedzi na tyłku i udzieli informacji, ba nawet brak informacji czy jest otwarte czy nie.
Z wieży tegoż zamku dochodziło  średniowieczne zawodzenie (lubię chorały gregoriańskie, ale to wycie miało w sobie coś potwornie irytującego), więc mniemaliśmy, że zamek jest udostępniony do zwiedzania. Jednak czekanie w nieskończoność na jakiekolwiek potwierdzenie tego faktu  byłoby stratą czasu. Cóż... a to Belgia właśnie.

Po tych ekstremalnych przeżyciach odwiedziliśmy wodospady w Coo. Niagara to nie jest, ale nawet 13 metrów spadającej wody robi wrażenie.



Generalnie podsumowując wycieczkę, widoki piękne, miasteczka i wioski urokliwe, gdy się przez nie przejeżdża, bo przy bliższym kontakcie, od zaplecza ukazują bałagan, brud i śmietniska. Belgijska informacja i organizacja eufemistycznie mówiąc jest średnia. W zderzeniu Belgia - Holandia wygrywają zdecydowanie Niderlandy.




piątek, 7 listopada 2014

Jasny gift

Przygotowując prezenty samoróbki zawsze mam obawę, że obdarowany uzna to za pójście na łatwiznę, formę oszczędzania, próbę reklamy, albo co najgorsze za obdarowanie koszmarkiem do niczego nie potrzebnym.

Stanęłam ostatnio przed koniecznością, a raczej potrzebą obdarowania pewnej Pani  drobiazgiem na urodziny. Coś niezobowiązującego i w miarę możliwości oryginalnego. Czasu miałam niewiele, bo niecały tydzień. Jasny gwint... co na ten gift?

Wygrzebałam pomalowaną jakiś czas temu zdekupażowaną butelkę i dorobiłam do niej opakowanie. Podobną butlę już kiedyś robiłam, to jej siostra prawie bliźniaczka.
Butelka w plenerze.

Kontrola jakości przez Franka.
Opakowanie jest jednocześnie workiem na reklamówki. Takie ustrojstwo, do którego od góry upycha się plastikowe reklamówki i siatki, a dołem je wyciąga. Na górze ucho do powieszenia wora w dowolnym miejscu (klamka, grzejnik albo haczyk), na dole gumka.

W tej pozycji worek wygląda jaby był wybrzuszony, a nie jest.




A tu już gift kompleksowo. 
Taki trochę jesienny mi ten woras wyszedł.


Zdjęcia robione na łapu capu, tuż przed oddaniem prezentu, bo też i pomysł na opakowanie  wpadł mi do głowy w ostatniej chwili.






niedziela, 2 listopada 2014

Jestem ofiarą Pana Jarmarka

Pan Jarmark jest ciągle dla mnie fenomenem materiałowo-socjologiczno-marketingowo-finansowym.
Większość materiałów sprzedaje po 2,50E za metr. Słownie: dwa pięćdziesiąt euraczów za metr. Jak mu się to opłaca za cholerę nie wiem.
Jakość materiałów jest bezkonkurencyjna. Owszem, nie ma u niego super nowości czy materiałów luksusowych, ale można ustrzelić dobra dzianinę z nadrukiem Nowego Jorku, albo speedwaya.  Niektóre ciuchy z jego dzianin noszę już rok i nic im nie dolega - nie spierają się, nie mechacą, nie deformują. Cud, miód, ryba, kit.
Każda wizyta u Pana Jarmarka, przez pospólstwo zwanego Lucien, kończy się dostawą do domu pokaźnej a ciężkiej siaty materiałów. Tako też było tym razem. Mocno się ograniczając (już w drodze do samochodu żałowałam, że nie kupiłam więcej) zakupiłam 5 materiałów. Mimo rozterki, że nabyłam mniej niż bym chciała i tak, gdyby nie uszy uśmiech miałabym dookoła głowy.
Przy okazji, trudno się smęcić kiedy w pierwszych dniach listopada temeratura oscyluje około 18-20 stopni.

My treasures:

1. Białawe rozciągliwe coś, w dotyku przypominające drobniuteńki sztruks. Chodzi mi po głowie ta ota sukienka z tego materiału.
Zdjęcie ze strony Burda


2. Chanelka w niebieskościach. Będzie albo ołówkową spódnicą, albo na spódnicę z półkoła. Losy materiału się ważą.

3. Błękitna, "jeansowa" dzianina -  na kolejną sukienkę, albo jakąś swetro-narzutkę.

4. Niebieska, dzianinowa łączka - przeznaczenie nie znane, ale nie mogłam się oprzeć jej kupieniu, bo jak dla mnie jest słodka.

5. Dzianina speedway. Hit tejże wizyty. Dzianina z dealem. Pan Jarmark sprzedając mi ją popukał palcem w materiał z dumą informując, że ten oto młodzian z numerem, dajmy na to 74 to  jakaś jego rodzina, co więcej jest on najlepszym żużlowcem w Holandii.
Przyznaję się, że śliniąc się do materiałów nie bardzo koncentrowałam się na rodzinnych powiązaniach. Pan Jarmark na dowód swej prawdomówności nawet pokazał mi jakąś stronę w necie (jak to jest, że ludzie po dwóch zdaniach opowiadają mi historię życia?).
Stopień zakaskowania siostrzeńca, tudzież moje zaaferowanie dobrem sprzedawanym przez Pana Jarmarka nie bardzo pozwoliły mi na pełną identyfikację speed-podejrzanego. W ostatniej chwili zorientowałam się, że pewnie powinnam jakoś wyrazić zainteresowanie ową zbieżnością, więc rzekłam, że w takim razie ja uszyję bluzę, a Pan Jarmark zorganizuje mi na na niej autograf. Przystał na to żwawo i ochoczo, dzięki czemu stałam się posiadaczką materiału z żużlowcami i obietnicy otrzymania autografu jednego z nich.

Z łupami maszerowałam do auta szczęśliwa jakbym wygrała w toto-lotka, albo przyjęli mnie do Masadu. Tak mało, a cieszy.
Życzę słonecznej niedzieli i  lecę kończyć speedwayową bluzkę.

niedziela, 12 października 2014

Niespotykanie spokojny człowiek

Czas jakiś temu wieczorową porą ruszyłam się z mojej wiochy. Samochodem rzecz jasna, bo wyprawa środkami komunikacji publicznej oznaczałaby 3 przesiadki i 2 razy więcej czasu. No to jadę sobie swoją czerwoną (kto się dziwi?) tygrysicą i w pewnym momencie, nie z tego ni z owego samochód staje.  Kręcenie kluczykiem w stacyjce, prośby i groźby nie pomogły. Ponieważ auto efektownie utknęło na rondzie panowie z tyłu zepchnęli mnie, a właściwie mnie w tygrysicy na pobocze. A ja spokój, w ogóle się nie denerwuję.

Wyciągam telefon. Mobilne bydle  kapryszące  od jakiegoś czasu jak najbardziej potrzebne - padło. Ale nic, ja spokój. Nie denerwuję się. Wyciągam Nokię rezerwową - model gniotsja nie łamiotsja tylko recepturką mnie opatul coby klawisze nie odpadły i ruszam do akcji.
Dzwonię do ubezpieczyciela. Uprzejma pani uprzejmym głosem informuje mnie, że mogę się w dupę pocałować. Znaczy się, że nic nie zrobią, bo moje obrzydliwie drogie ubezpieczenie akurat opcji "pech" nie obejmuje. Jakbym kogoś przywaliła, względnie mnie przywalili to co innego. Trochę za późno na takie akcje, bo samochód nie jedzie. Nikt nikogo nie przywali. A ja nic... Spokój.  W trakcie mojej konwersacji kierowca Tira trąbi jak opętany i macha rękami niczym pobliski wiatrak. Jakby nie widział świateł awaryjnych. Stoję półgębkiem na poboczu, ale fakt, że jego  gabaryty (znaczy się Tira, a nie chłopa) utrudniają przejazd. Rozkładam bezradnie ręce (mocno się kontrolując by nie pokazać odpowiedniego palca) i rzucam przez szybę:
- Ik kan niet rijden. Motor werkt niet! (w wolnym tłumaczeniu na polski - spieprzaj palancie, silnik mi nie odpala).
Dwóch tiro-osiłków spycha mnie kawałek dalej. Szkoda, już się ucieszyłam, że we nie walną i wtedy ubezpieczyciel przyśle pomoc. Ale nic. Luz. Nic się nie denerwuję.

Dzwonię pod kolejny numer, i kolejny i kolejny. Albo im za daleko, albo nikt nie odbiera, albo podają mi taką cenę za dojazd, że siadam w kałuży. Podejrzanie spokojna.

W końcu... Na pobliską stację benzynową, o tej porze oczywiście już zamkniętą podjeżdża samochód. Na polskich blachach. A co mam do stracenia. Tuptam, opisuję historię choroby i proszę o pomoc w zepchnięciu czerwonej tygrysicy na zieloną trawkę. Po krótkiej konwersacji okazuje się, że para mieszka...  w mojej wsi. Auto zostaje na poboczu, ja wracam do domu. Geluk bij ongeluk (szczęście w nieszczęściu).

Z równowagi wyprowadza mnie dopiero facebook i zmasowany atak głupoty. Ktoś wrzuca filmik z trzyletnią dziewczynką tańczącą w jakimś centrum handlowym. Mała zdrowo kręci pupą. Ani to jakoś specjalnie odkrywcze, ani specjalnie zabawne, ani szokujące. A  potem czytam komentarze moherowych matek polek na garach z gabarytami  XXL: "co innego kręcić pupą, a co innego wyuzdany taniec erotyczny" albo "nic dziwnego, że jest pedofilia".  Kurwa mać.

Potem widzę manifest ruskiej panny "wżenionej" w Polskę dla obywatelstwa i opiewający spiskową teorię dziejów jakoby to Ameryka podstępnie dybała na ruskie zasoby, Putin jest biedny i zaszczuty, a złotozębne kacapy są ofiarami amerykańskiej nagonki. No... kurwa mać.
I tyle było z mojego spokoju.  

Dla równowagi, uspokojenia i zajęcia paluchów postanowiłam poćwiczyć sobie robienie swetra od góry. Tu chylimy czoło, bijemy pokłony i padamy na kolana za instruktaż, który przygotowała Intensywnie Kreatywna.
Co prawda nie wiem co mi z tego dziergania wyjdzie, bo mam jedyne druty z żyłką, które są... doskonałe inaczej. Idealne do ćwiczenia na nich cierpliwości, ale nie jestem pewna czy swetra ;) I na razie nie bardzo jest jak robótkę pokazać, bo znajduje się w fazie kokonu i do motyla to hen daleko.

Podobnie uspokajające jest dekupażowanie. Nic tak nie koi jak lakierowanie, suszenie, szlifowanie, lakierowanie, suszenie, szlifowanie, lakierowanie, suszenie, szlifowanie i tak kilkadziesiąt razy.
Tak oto powstał zaległy komplecik podarkowy.

Środek wizytownika celowo nie malowany. Poprzedni pomalowany nie spełniał zadań użytkowych. Mimo szlifowania zamykanie i otwieranie należało wspomagać śrubokrętem ;)


Fota na prędko przed puszczeniem w świat.


 Dla tych co ani drutowania ani dekupażowania nie lubią, a mają problemy z ćwiczeniem cierpliwości, spokoju i hartu ducha polecam poniższy film. Co prawda zalatuje hamerykańskim pozytywem, ale ponoć na faktach, więc kto chce, niech wierzy.




wtorek, 9 września 2014

Franek kimono albo Salvador Dali w jesiennym ogrodzie.

Obiecałam sobie, że nie uszyję nic nowego dopóki nie uporam się ze stertą ciuchowych przeróbek (głównie do zmniejszenia) oraz robótek wszelakich rozpoczętych i czekających na święte nigdy. Prawie mi się to udało. Karton z rzeczami "must fix it" jest prawie pusty. W nagrodę za wytrwałość uszyłam sobie bluzkę. Dzianinę nabytą hen dawno temu u Pana Jarmarka nazwałam  Salvador Dali w jesiennym ogrodzie. Pewnie przez te rozdeptane kółka tak mi się z Trwałością Pamięci skojarzyła. Ale jak wiadomo skojarzenia rzecz wielce subiektywna, więc jak kto woli bluzeczkę może ochrzcić Franek Kimono.



128b_1213_b_largeZdjęcie ze strony Burda

Bluzka prosta i mało skomplikowana. Z braku wystarczającej ilości materiału tył łączony na plecach.
Overlock odmówił współpracy strzelając igłą z rozmachem, a do serwisu mi jakoś nie po drodze. Muszę jednak przyznać, że Silverka (kocham cię Lidl) z dzianinami radzi sobie bezproblemowo. Bluzeczkę potraktowałam ściegiem overlockowym. Zdecydowanie bardziej go lubię niż zygzaki. Wykorzystałam go także do wykończenia dekoltu, rękawów i dołu bluzki. Nie wiem czy to zgodnie ze sztuką i może ładniej by było szyć  podwójną igłą, ale ta również się rozpękła. Zresztą, tak mi się podoba.

Lola nie posiada rąk więc musicie uwierzyć na słowo, że kimonowe rękawy faktycznie tam są :)
Zbliżenie na materiał (wieczorową porą). W sumie żadne ze zdjęć nie oddaje prawdziwych kolorów. 






Franek kimono przy pracy.


Franek kimono uderza w kimono. To jej ostatnia miejscówka do spania. Najwyraźniej idzie w ślady prawdziwego Franka Kimono i pilnuje domu.


No właśnie... to kto pamięta ten przebój?

Swoją drogą to cusik dziwnego mi się dzieje na blogu. Właśnie w moich Gadulińskich na podglądzie dojrzałam zupełnie obce nazwiska. W większości tfu tfu tfu arabsko brzmiące. Skąd ta zaraza u mnie??? 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Moltos dygresjos czyli niepozytywny post o pozytywnym pierdzeniu.

Temat pozytywnego myślenia, magii przyciągania, sekretnego sekretu na dobro wszelakie, optymizmu rozpasanego jest coraz popularniejszy. Zaprawdę modne to i chwytliwe, godne i chwalebne "be positive".
I piknie.  Tyle, że większość znanych mi piewców owego sposobu na życie śpiewa ową pieśń, bo im się cudnie wiedzie. Jak wieść się przestaje to śpiew skowronka zamienia się w ryk niedojonej krowy na pastwisku. Względnie w ogóle dźwięków przestają dobywać sami z siebie.

Czasem ten uśmiech przylepiony do twarzy to uśmiech błazna. Smutna hipokryzja.
Zdradzana kobieta udająca te trzy małpki - nie widzi, nie słyszy i siedzi cicho. Z przylepionym uśmiechem, bo inaczej musiałaby porzucić nobilitujący status matki polki na garach.
Zdradzająca kobieta wracająca do męża z podkulonym ogonem, bo tak wygodniej, łatwiej i dostatniej.
Busssinesssman żyjący ponad stan i możliwości, pewnie w ramach opcji - zachowuj się i myśl jak bogaty nawet będąc biedakiem, względnie sądzący, że jak cię widzą, tak cię piszą.
Permanentnie szczęśliwy idiota. Szczęśliwy, bo nie wie, że mógłby żyć lepiej, wygodniej, godniej.
Umierający łudzący się, że wydarzy się cud i nieuleczalna choroba zniknie. Łudźcie się. Przynajmniej to nie boli. Raczej.

Owszem, wierzę, że w pewnych sferach życia taka magia zamiany, przyciągania i małych życiowych cudów może działać. Ale nie zawsze, nie u każdego i nie w każdej sprawie.
Jeśli Ci się uda, odniesiesz "sukces" - opowiedzą historyjkę jak to secret, cud przyciągania czy inne takie pierdu wianki działają. Jak wylądujesz w psychiatryku albo na śmietniku... cóż... widać nie starałeś się wystarczająco mocno. Dostajesz to, czego oczekujesz. Jesteś tym, o czym myślisz.

A ja ciągle jakoś nie mogę uwierzyć tym spasionym, amerykańskim bucom od cudów, którzy piszą kolejne podręczniki pozytywnego pierdzenia i robią ludziom z mózgów sieczkę.  Problem polega na tym, że najczęściej ludzie gonią za cudzymi marzeniami. Cieniem marzeń. Dom i audi stanowi o tobie. Twoja praca lub jej brak stanowi o tobie. Wielka miłośći lub jej brak stanowi o tobie. Wtłaczają Ci to gówno w głowę wmawiając, że to jest to, czego chcesz. A potem czekasz aż "twoje" marzenia cię zabiją.

Obejrzałam niedawno po latach "Requiem for a dream". Siekło, wbiło w ziemię, wstrząsnęło i zmieszało. Dochodziłam do siebie przez kolejne dni. Kiedyś, gdy obejrzałam ten film po raz pierwszy myślałam, że to narkotyki zabijają. Gówno prawda. Znam skurwieli, którzy już dawno powinni przez nie zdechnąć, a niestety jeszcze łażą po tym świecie. Notabene może nie powinno się w ogóle narkotyków zabraniać? Potraktować to jako naturalną selekcję słabych osobników. Ćpaj i zdychaj. Byle szybko.
Teraz wiem, że wbrew wszystkim pozytywnie nakręconym książkom, historiom i przemowom ten film pokazał jedną prawdę - to marzenia Cię zabijają.

Jesteś tym, o czym myślisz. Przyciągasz to, co się dzieje. Doprawdy??
Jak można powiedzieć matce, której dziecko umiera, że sobie to przyciągnęła?? Albo, że dziecko to sobie przyciągnęło. Albo córce patrzącej na dyndające na sznurku ciało matki. Albo zgwałconej kobiecie, że to jej "wina" i pewnie też sobie tego życzyła. No kurwa mać. Walcie się!!

Myślę, że to nie tak. Myślę, że to trudniejsze i nie takie oczywiste jak piszą spece od dawania dobrych rad.  Jestem niewiernym Tomaszem. Jeśli poznam takiego magika, co to z kloszarda żyjącego w kartonie został milionerem - uwierzę. Ale nie poznam, więc "całujcie mnie wszyscy w dupę".

Łatwo jest dawać "dobre rady" nie siedząc w czyjejś skórze, nie znając szczegółów jego życia, problemów i traum.  Notabene mam teorię, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w dwóch skrajnych okolicznościach - jak Ci się wiedzie super i jak Ci się w ogóle nie wiedzie. W pierwszym przypadku odsuwają się, bo jak żesz tak możesz wystawać ponad poziom przeciętnej krajowej, w drugim bo się boją, że poprosisz o jakąkolwiek pomoc. Nie wiem który przypadek gorszy.

Nigdy nie rozumiałam tej tępej miłości do każdego bliźniego. Nigdy nie zrozumiałam papieża, który wybaczył zamachowcowi. Nie rozumiem ludzi, którzy nadstawiają drugi policzek i wybaczają tym, którzy ich zranili, skrzywdzili, okradli, oszukali, rozbili. Ja nie wybaczam. Nie szykuję się na krzyż, żeby zmartwychwstać. Mam dwie listy. Tych, którzy zrobili dla mnie coś dobrego, tych którym coś zawdzięczam i którym w odpowiednim czasie podziękuję.  Druga to ci, którzy zafundowali mi ból. Tym też kiedyś zapłacę. OJ... zapłacę.

To pisałam ja...
ze śmietnika w psychiatryku

P.S1. Jeśli się pozytywnie nie zap/biję to obiecuję, że następny post będzie robótkowy.
P.S2. Jeśli czyjeś uczucia religijne zostały zranione, to niech potupta do kościółka pomodlić za moją czarną duszę, bo za żadne słowo przepraszać nie będę.
P.S3. Jak już będziecie w tym kościółku to walnijcie jedną zdrowaśkę za żołądkową miętową, uzi i Mosad.
P.S4. Boska Sharon - kompatibilnie do nastroju


poniedziałek, 28 lipca 2014

Słowa kluczowe 2014_5

Długo nic ciekawego się w tej serii nie działo, ale ostatnio jakby coś drgnęło.

  • zabawne węże - jak dla mnie węże nigdy nie są i nie będą zabawne, ale różne są stopnie zboczenia,
  • klamerka do prania pogodowa - że jak? że niby sama zdejmuje pranie jak padać zaczyna?
  • odżywka do paznokici język holender
Na koniec letni przebój okupujący radiowe stacje. Dla odmiany - w wersji holenderskiej :D

 


































piątek, 25 lipca 2014

O tym jak pokochałam piłkę.

Ha, mam Was. Pewnie myślicie, że gwałtownie zapałałam miłością do sportu - piłki nożnej, koszykówki, siatkówki czy choćby tenisa. Nic z tego. Tytuł bynajmniej nie oznacza również afektu do jakiegoś bardziej obłego osobnika płci przeciwnej.  Po prostu... Bol.com powrócił do mego życia. Już wcześniej korzystałam z tego sklepu i za każdym razem byłam zachwycona. Po pierwsze asortymentem. Prócz oczywistego faktu ogromnej ilości książek holenderskich można tam również nabyć książki angielskie, niemieckie czy hiszpańskie. Z polskich, jak na razie trafiłam jedną (Myśli przy kawie Grace Carter), ale o niej będzie innym razem, bo powinna trafić w me łapy 7 sierpnia.
To u nich kupiłam Droomjurken oraz serię książek Style me vintage  (pisałam tylko o jednej, mogę skrobnąć o pozostałych dwóch, o ile by to kogoś interesowało).
I muszę Wam wyznać, że mimo znacznego ograniczania się moja lista życzeń na tej stronie robi się coraz dłuższa.

Teraz zdecydowałam się nabyć The Sewing Stitch and Textile Bible, której autorką jest Lorna Knight. Szukałam tej książki na polskim rynku, ale widać nie ja jedna, bo wszędzie była już wykupiona, a ja nie mam cierpliwości do grzebania nieustannego po polskich, wątpliwej atrakcji księgarniach internetowych czy allegro. O tej książce pisała też Bezdomna Wioletta z szafy. Polecam lekturę tego postu jak i całego bloga.

Zanim przejdę do samej książki jeszcze kilka zachwytów nad bolem. Po opłaceniu zamówienia na stronie pojawia się informacja, jakiego dnia możemy spodziewać się przesyłki. Czas realizacji zamówień jest różny. Dla książek holenderskich krótszy (1-3 dni), dla publikacji obcych dłuższy (nawet do kilku tygodni). Gdy produkt zostanie wysłany otrzymacie mail ze szczegółami. Zdarza się, że przesyłka zostaje wysłana wcześniej niż uprzednio planowano.  Jako i dzisiaj u mnie było. Niespodzianka!
Jeśli zamawiacie kilka rzeczy i mają one różny czas realizacji wysyłane są oddzielnie, ale za wysyłkę płacicie tylko raz. Niespodzianka!
Możecie zamówić książkę, która dopiero zostanie wydana. Rezerwujecie ją sobie, płacicie i czekacie bez konieczności biegania do księgarni w celu sprawdzenia czy wyczekiwana książka już się pojawiła.  Tako też uczyniłam z angielskojęzycznym wydaniem Mistrza i Małgorzaty. Niespodzianka! 
A na urodziny Pan de Bol pojawi się u Was z zabawnymi mailowymi życzeniami. Niespodzianka!
Uprzejmie informuję, że nie jest to artykuł sponsorowany. A to niespodzianka - zachwycam się bezinteresownie. Bol nie boli.

No dobra, to kula*-jmy się z tą recenzją.

Książka jest pięknie wydana. Twarda okładka, dobrej jakości papier, spirala zamiast klejenia czy szycia książki, przejrzystość instrukcji, poręczny format i piękna szata graficzna. Same plusy.
Na początku książki pojawiają się informacje o narzędziach i wyposażeniu (nożyczki, markery, igły itp.). W tym dziale mamy też notki o maszynach do szycia, overlockach, stopkach do maszyn i niciach. 

Następne rozdziały zawierają informacje o ściegach: ręcznych, maszynowych, overlockowych oraz dekoracyjnych.  Szczególnie interesujące wydały mi się ściegi dekoracyjne pokazujące m.in. haft wstążeczkowy, satynowy, czy wycinany (mam wrażenie, że ma on jakąś swoją polską nazwę).
Przejrzyste ikonki informują o sposobie zastosowania danego ściegu, materiałach w których można go użyć, alternatywnym zastosowaniu np. odpowiedniku ręcznego ściegu w maszynie do szycia czy sposobie prasowania i wykończenia.
Przykład ściegów ręcznych

Przykładowe ściegi na overlocku.
Ściegi maszynowe.
Ściegi dekoracyjne - haft wycinany.

Ściegi dekoracyjne - haft wstążeczkowy.

Ściegi satynowe.
Kolejne rozdziały pokazują różne techniki krawieckie. Znajdziemy tu wiadomości co to jest szew francuski, szwy do mocowania fiszbin, wykończenie Hong Kong, ścieg rolujący w wersji ręcznej i maszynowej. Poznamy też metody naszywania aplikacji,  robienia i przyszywania guzików, mocowania nap oraz innych zapięć. Dowiemy się wszystkiego o rodzajach zamków i ich "montażu".
Metody robienia obszywanej dziurki na guzik. Z lewej maszynowo, z prawej ręcznie.

Przedostatni rozdział to przewodnik po tkaninach. Wybór materiału może być kluczem do sukcesu projektu, ale wiąże się też z koniecznością zastosowania odpowiednich igieł, nici, technik, a nawet sposobu cięcia czy konserwacji. Wszystkie te informacje znajdziemy właśnie w tym dziale. Naturalnie, ciągle pojawiają się nowe tkaniny,  ale w tej książce mamy nawet informację o materiałach ogniotrwałych czy neoprene (materiał wodoodporny używany do szycia skafandrów nurkowych).

Na końcu książki pojawiają się treści o konserwacji odzieży oraz przydatne linki do stron internetowych, których przyznaję, że nie znałam. Na przykład threadsmagazine - strona z poradami dla szyjących, SewingPatterns.com  - gdzie w jednym miejscu znajdziecie wykroje większości popularnych "wykrojodawców" takich jak Burda, Vogue, Butterick czy Simplicity czy organizacja non-profit www.sewing.org , na której prócz wszelkich instrukcji są też darmowe wykroje (nie spodziewajcie się jednak super designerów :)

Rozpisałam się, a to zaledwie ułamek tego co znajdziecie w tej liczącej 256 stron książce.

Autorka, Lorna Knight, jak sama pisze o sobie, szyje od dziecka. Najpierw były to ubranka dla lalek, potem jako nastolatka szyła już dla siebie.  Później balansowała między krawiectwem, szyciem bielizny i staników.
 "I firmly belive that there is always more to learn, especially with newly developed fabrics and ever-improving technology in sewing machines".
Nie sposób się z nią nie zgodzić. Zawsze będzie coś więcej do nauczenia się, opanowania, poznania. Nowe materiały, nowe technologie, coraz lepsze i bardziej skomplikowane maszyny do szycia. Ta książka to z jednej strony świetna baza dla początkujących szyjących, kompendium wiedzy o ściegach i materiałach, z drugiej strony to przewodnik porządkujący wiedzę także dla  krawcowych z większym doświadczeniem. 


*Dla tych, którzy nadal nie widzą są co ma wspólnego piłka ze sklepem odsyłam na stronę www.bol.com/nl, gdzie przywita Was niebieski Pan kulka. Samo słowo de bol oznacza kulę, piłkę, cebulkę kwiatową.

Zdjęcia są skanami z książki Lory Knight, The Sewing Stitch and Textile Bible. An illustrated guide to techniques and materials 2013.

sobota, 19 lipca 2014

Czas polowań

Obudził mnie przeraźliwy pisk. Głośny, przerażający, rozrywający nocną ciszę. Okrzyk bólu rodem z horrorów. Najpierw pomyślałam, że mi się śniło, albo że to koty bijące się w ogrodzie. Drugi, bliższy krzyk postawił mnie całkiem na nogi. Wstałam i poczłapałam do pokoju w obawie, że to Frankowi coś się przytrafiło. No cóż, Frankowi nic się nie stało, choć miała w tym swój niechlubny udział.
Rozciągnięty w salonie leżał sobie Franio a obok mały króliczek/zajączek czy jak zwał tego kicaka. Maleństwo. Żywy, nie ruszający się, ale oddychający. Zastanawiałam się jak taki maluch mógł tak donośnie piszczeć. Może to tak ogromna wola życia? A może tak silny ból?  Ostrożnie przełożyłam go do pudełka po żelazku (dziękujemy ci Lidl). Rozpoczęłam poszukiwania wizytówki do ambulansu dla zwierząt, ale oczywiście schowałam ją tak, żeby wiedzieć gdzie jest i łatwo było odszukać - czytaj: znajdziesz przy przeprowadzce, albo po trzęsieniu ziemi. Nie byłam też pewna czy o 4 rano jakakolwiek karetka zechce się do mnie na wiochę pofatygować. Wróciłam więc do łóżka i bladym świtem ponowiłam poszukiwania.
Wizytówki nie znalazłam, ale przypomniałam sobie o breloczku, który dostałam podczas poprzedniej akcji ze snipem. 
Biedactwo... wygląda na zdjęciu na większego niż w rzeczywistości.

Niestety, breloczek nie był jedyną rzeczą, którą znalazłam. W kuchni czekała na mnie kolejna ofiara Franka - następny królik. Tym razem zdechnięty na śmierć i pozbawiony głowy. Do tego Franek szczęśliwy z dostarczenia mi kolejnej atrakcji.

Ambulans przyjechał, zabrał króliczka. Prawdopodobnie nie będzie mógł chodzić. Wstępne oględziny wskazywały na uszkodzenie tylnych łapek (kręgosłup?). Cholera. Wiem, że to natura i niewiele mogę zrobić, ale czułam się jakbym to ja tego malucha zmasakrowała. Teraz obawiam się, że takie akcje mogą się częściej przytrafiać. Jak tak dalej pójdzie dierenambulans wyrobi mi kartę stałego klienta. Oczywiście mogę zamknąć Frania w domu, ale wtedy to ona będzie nieszczęśliwa. Jak by nie było, dupa zawsze z tyłu.

Kilka dni wcześniej porządkując ogród natknęłam się na... jeża. Spał sobie pod gałęziami bluszczu. Zdjęcia nie zdążyłam zrobić, bo bateria mego genialnego telefonu zdechła jak go potrzebowałam, a jeż nie miał ochoty poczekać na sesję fotograficzną.  Niestety moje cięcia gałęzi i hałasy wypłoszyły go i poszedł sobie :(  Szkoda, bo był taki zabawny.  Mam plan zwabić go ponownie kusząc Frankowym jedzeniem.  Podobno może zadziałać. Zobaczymy.



wtorek, 15 lipca 2014

Wizyta w tropikach czyli butterfly effect.

Tytuł wbrew pozorom nie zapowiada wycieczki w egzotyczne krainy. Ot, w niedzielę wybrałam się do tropikalnych ogrodów z orchideami.
Wycieczka jak zwykle z przygodami. Wsiadam do autobusu a kierowca informuje mnie, że dziś przejazd gratis. Fajnie. Zastanawiam się jeno na jaką to okoliczność, ale nie wnikam za bardzo coby się nie rozmyślił. Przyklejam się do szyby i podziwiam widoczki. Wkrótce dociera do mnie powód owego gratisa. Kierowca nie ma pojęcia jak jechać. Co rusz dopytuje pasażerów o drogę. Sytuacja jest wielce zabawna. Staram się nie śmiać, ale kiepsko mi idzie. Do tego jakieś objazdy i zamknięta droga. Wesoło. Prawie jak Polsce.  Przestaje mi być wesoło jak dociera do mnie, że jedziemy w zupełnie innym kierunku. I tak dobre ponad 10 km jedziemy w drugą stronę. Na szczęście po tym błąkaniu się docieram do Utrechtu. 20 minut później niż powinnam. Autobus staje z drugiej strony dworca. I tu kolejna niespodzianka, bo dworzec w Utrechcie modernizowany, przerabiany i rozkopany. Kupuję bilet w automacie i z rozwianym włosem szukam peronu. Kiedy po raz trzeci znajduję się w tym samym miejscu zaczynam rozumieć kierowcę busa, a mój poziom frustracji wzrasta. Zawsze jak się gubię wpadam w panikę. Powtarzam sobie magiczną formułkę - nic się nie stało, nic się nie stało i szukam dalej. Jak już znajduję odpowiedni peron to... właśnie widzę tył odjeżdżającego pociągu. Nic się nie stało. Dziwnym trafem wkrótce potem pojawia się dodatkowy, nadprogrogramowy pociąg. Do Almere docieram spóźniona tylko 20 minut. Znajomy odbiera mnie ze stacji i jedziemy do Luttelgeest, gdzie mieszczą się owe magiczne i tropikalne ogrody.
Zainteresowanych ewentualną wizytą w tymże miejscu odsyłam na stronę internetową:
        http://www.orchideeenhoeve.nl/
Szczerze mówiąc, po wizycie na tej stronie spodziewałam się czegoś innego. Oczyma wyobraźni widziałam jakieś dzikie chaszcze, egzotyczne zwierzęta szwendające się samopas i tropikalną roślinność. Zastałam tylko to ostatnie. Może i lepiej, bo nie wiem jak bym zniosła węże na ścieżkach i małpy skaczące mi na plecy.

Niewątpliwą atrakcją tego miejsca jest ogród z motylami. Robi wrażenie. Choć szczerze mówiąc w amsterdamskim zoo mimo, że motylowy ogród jest tam mniejszy jakoś łatwiej było mi zrobić im zdjęcia. Tutejsze ewidentnie cierpiały na ADHD. Kilka fotek udało mi się pstryknąć, acz ich jakość eufemistycznie mówiąc jest kiepska.


"Wylęgarnia" motyli


Motyl z transparentnymi skrzydełkami.


Motyl na zdjęciu poniżej (w wersji ze złożonymi skrzydłami jest on na pierwszym zdjęciu z motylami) jest prawie wielkości mojej dłoni. Ma cudny niebieski kolor. Niemożliwy był dla mnie do sfotografowania w pełnej okazałości błękitu. Skojarzył mi się z magicznym motylem z filmu "Błękitny motyl" z Williamem Hurtem. Do obejrzenia tutaj:

Ciekawostką jest, że ten motyl wcale nie jest niebieski tylko taki brązowawy. Niebieski kolor to efekt działania światła. Uwierzyłam w to robiąc mu zdjęcie. Na ścianie miał ten "mysi" kolor. Flesh spowodował, że część skrzydełek na zdjęciu objawiła się jako fioletowo-niebieska.

Pewnie jestem dziwna, ale najbardziej w tym miejscu podobały mi się... starocie tam zgromadzone. Kołowrotki, stare maszyny do szycia, telefon, kasa oraz wszelakie narzędzia rolnicze.
Boski, prawda?

Czy to jest robot kuchenny?

Było także coś dla szyjących :))

 Myślę, że raz warto odwiedzić to miejsce. Choć brakowało mi tam informacji po angielsku, a sam ogród okazał się jak dla mnie mniej dziki i tropikalny niż się spodziewałam. 

A na koniec... kobiety na traktory :)

Rob thanks for showing me this place ;)