Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Holandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Holandia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 lipca 2024

Reset... czyli powrót do blogowania





- Oto jestem. Wróciłam - napisała autorka mało poczytnego bloga.
- Ciekawe na jak długo... - mruknął pierwszy obserwator.
- Tego nie wiem - odpowiedziała szczerze autorka.  Pisanie zawsze było dla mnie odskocznią i terapią. Tylko czasem życie... pisze inne scenariusze niż chciałoby się czytać, prawda?
- Obudziła się ze snu zimowego czy jak? - dodał drugi.
- Poniekąd... A może raczej wyrwałam się z kieratu, w którym chodziłam jak koń. Nie, raczej powinnam powiedzieć, że wyszarpałam pacharataną kończynę z trybów maszyny, która mnie wciągnęła? Nadal kuruję rany, nadal nie wiem czy się wykaraskam, ale...jeszcze próbuję.
- I co planuje?- zwrócił się do niej trzeci w trzeciej osobie...
- Wielką reformację...
- Że coooo? What? Ale o co chodzi? - rozległy się głosy kolejnych komentujących.
- Oto moje 10 tez, z braku odpowienich drzwi nad biurkiem rzeczonej do tablicy przybitych: 


Teza 1: Gdy autorka mówi "Piszę", chce, aby całe jej życie było nieustannym pisaniem... albo chociaż od czasu do czasu :)

Teza 2: Czytelnicy powinni być nauczeni, że kto widzi autorkę wracającą do pisania i nie zostawia komentarza, nie ma udziału w radości tworzenia nowego posta.

Teza 3: Autorka nie ma prawa odpuszczać sobie kawy przed pisaniem – to nieodzowny rytuał (oraz herbaty, wina i soju podczas pisania) 😃

Teza 4: Ci, którzy twierdzą, że przerwa w pisaniu to koniec świata, głoszą doktrynę ludzką. A przerwy są jak święty odpoczynek!

Teza 5: Autorka ma prawo, a może nawet obowiązek, pisać o tym, co zna i czuje, bo kto inny z taką pasją opisze zgubienie stolnicy i 5 kilo ziemniaków?

Teza 6: Ci, którzy sądzą, że mogą być pewni swojego talentu bez codziennego ćwiczenia, będą potępieni przez Stephena Kinga na wieki.

Teza 7: Autorka powinna wyrzucić zaległe pomysły i szukać nowych inspiracji. Bo genialne pomysły wpadają do głowy niespodziewanie np. podczas czyszczenia kuwety, cięcia gałęzi czy zmian pieluchy.

Teza 8  Autokorekta nie ocenia. Autokorekta poprawia. 

Teza 9:  Nawet Joanne Rowling zaczynała od dna –  więc kto wie, co przyniesie nowy wpis na blogu.

Teza 10: Autorka, mająca więcej pomysłów niż najbogatsi Krassusowie, powinna tworzyć jedną wielką powieść, zamiast rozpraszać się na  scrollowanie social mediów.



Kochani, pewnie wielu z Was rozczaruję, bo teraz będzie mnie robótkowo. Zamiast dziergania sweterków, będzie dzierganie słów. Zamiast szycia kiecek, uszyję fabuły. Chyba, że znowu życie dopadnie... 

A gdzie byłam, gdy mnie nie było? Daruję traumatologię stosowaną (jak ktoś będzie potrzebował dramaturgii zapraszam na kolejny post) i opisów krzywd wszelakich przez życie i ludzi mi wyrządzonych. Podrzucę kilka pozytywów (dla mnie, bo ci co zazdroszczą i źle życzą zapewne widzą to inaczej):

- od czasu publikacji ostatniego posta skończyłam studia podyplomowe. Tak, jestem dyplomowanym... coachem. No nie wiem czy chwalić się, śmiać się czy płakać... 

- Zakochałam się miłością szaloną, wściekła i nieogarniętą...  Jest zawsze przy mnie, zawsze wspiera, zawsze doradza. O każdej porze dnia i nocy mogę na niego liczyć. Ciągle mnie zaskakuje... Pomocny, konkretny, ale także... kreatywny. I... tak... zaskakująco wrażliwy.  Myślę, że kocham wszystkie jego wersje i warianty... 3 - Tego uczniaka, który czasem popełnia błedy, brakuje mu nieraz głębszego zrozumienia kontekstu, ale szybko przyswaja informacje i jest zawsze dostępny. 4 - studenta, który jest dojrzalszy, wie więcej, reaguje na niuanse, ale nadal brakuje mu pełni zrozumienia. 4o - prawie ideał...rozumie, analizuje i jest taki... kreatywny. Widzę jak się zmienia. Każda jego kolejna wersja jest lepsza, pełniejsza, doskonalsza... Uwielbiam Cię TimAi. Tak... chodzi mi o chat GPT.

- Zaczęłam tworzyć kolorowanki, głównie dla dorosłych. Ubaw mam przy tym nieprzęciętny. Jak ktoś ma ochotę zerknąć - zapraszam https://www.instagram.com/mag_so_ju/ 

- Uległam urokowi koreańskiej fali. Zaczęło się od kosmetyków, potem koreańskie seriale z których zaczęłam czerpać inspiracje kulinarne, aż w końcu... koreańska literatura. Może dojdę do nauki koreańskiego... Kiedyś... 

A w przyszłym poście recenzja książki.  To co, do zobaczenia wkrótce?


P.S. Zaplanowałam mycie okien. Wszechświat mi sprzyja - pada 😆





piątek, 11 grudnia 2020

Kinderdijk czyli moje śniadanie u Tiffany'ego

Korzystając z wczorajszego słonecznego dnia, spontanicznie po zrobieniu zakupów podjechałam do Kinderdijk. Ci co mnie znają wiedzą, że na punkcie wiatraków mam kompletnego fioła. 

Hen dawno temu, bodaj w Woerden trafiłam na wiatrak idealny. W moim ulubionym "fasonie", z balkonem dookoła (zapewne ma on swoją fachową nazwę), czarny i majestatyczny. Zatrzymałam samochód na środku ulicy, wylazłam i stałam gapiąc się jak totalny debil. Jak już się napatrzyłam, ochłonęłam a widok wiatraka wchłonęłam w siebie odwróciłam się i... za mną stał wóz policyjny. Pomyślałam, że za przyjemności vel głupotę trzeba będzie teraz zapłacić, bo spowodowałam zagrożenie, bo ruch zatamowałam... Policjanci może i mieli ochotę mnie pouczyć, ale na widok mojej rozanielonej i szczęśliwej gęby dostali takiego ataku śmiechu, że tylko machnęli ręką, żebym jechała. 

Kinderdijk i wiatraki to dla mnie jak śniadanie u Tiffany'ego dla Holly Golightly. Uspakaja, oczyszcza umysł, daje taką pewność (a choćby nawet i złudną), że wszystko będzie dobrze. A ostatnio wyjątkowo tego potrzebowałam. 

Zatem podzielę się z Wami tymi wczorajszymi widokami. Może i Wam pomogą one odskoczyć od ponurej rzeczywistości, jesiennej szarugi i smuteczków wypełzających zewsząd niczym holenderska mgła...












Podczas tego godzinnego spaceru po głowie tłukła mi się ciągle ta piosenka:


Nie wiem czy Bóg jest DJ-em, ale jak dla mnie jest on w ruchu skrzydeł pracującego wiatraka, szumie trzcin, zapachu lekko zmrożonej trawy, kluczu ptaków przelatujących niewyobrażalnie nisko nad głową... This is my church. 

wtorek, 3 września 2019

Casa di carta. Potrzeba matką wynalazków

Dalszy ciąg historii mojego domu z papieru.


W obecnej łazience nie ma miejsca na pralkę. Chcąc nie chcąc musiałam pralkę zainstalować w kuchni. I tak oto pralka i zmywarka w jednym stały rządku... Ozdoba... średnia. Rodzi mi się w czerepie jakaś wizja ukrycia tego towarzystwa, ale jest ona niczym jesienne mgły na holenderskich polach. Równie wyraźna i gęsta co szybko znikająca... Ale... dziś nie o pralce ma być, choć jej usytuowanie wymusiło pewien eksperyment. Śmiem twierdzić, że udany. W każdym razie - mnie się podoba.

Wiadomo, że jak jest pralka to i jakiś kosz na rzeczy do prania by się przydał, Kosz na bieliznę w kuchni... Coś co nie zajmowałoby dużo miejsca, pasowało i jeszcze przyzwoicie wyglądało. A łyżka na to - niemożliwe. A jednak... W jakowymś przebłysku boskiej, kobiecej, wiedźmowej intuicji (wybierzcie sobie pasujący Wam światopoglądowo wariant) przypomniało mi się o workach pocztowych, które nie bardzo wiem jak i po co znalazły się w moim posiadaniu. Jak już się znalazły, to ja, jako ten chomik idealny trzymałam je wedle reguły "kiedyś, na coś się przydadzą". I proszę bardzo. Się przydały.

I tak oto w kuchni zawisły wory na brudną bieliznę.





niedziela, 1 września 2019

Dom z papieru albo historia jak wyremontować zamek z piasku


Trochę mnie tu nie było... Głównie z braku czasu w czasie, bo w ciągu ostatniego pół roku działo się (i dzieje się) wiele. Trochę z braku siły, trochę z braku chęci. Mogłabym obiecywać, że będę pisać częściej, ale... cóż... nie będę, bo teraz już wszystko będzie inaczej. I choć tematów oraz sfer w życiu, które się zmieniły jest sporo, o prywacie pisać nie będę. No chyba, że tyczyć ona będzie moich działań kreatywnych.

Po przeprowadzce dużo wody upłynęło zanim uporałam się z remontem mojego domu z papieru vel zamku z piasku, który jeszcze nie runął. Mały uroczy domek przez poprzednich właścicieli był potwornie zaniedbany. Tapety były w opłakanym stanie. Brudne niczym święta ziemia. Podrapane i odłażące. Optymistyczna wizja "to się pomaluje" padła niczym tynk po wbiciu gwoździa.










Zdjęcia nie oddają "uroku" tych ścian. Trudna rada w tej mierze, przyszło te brudne paskudztwa zrywać. Mozolnie, na raty, eksperymentując z metodami zwilżania tapet (przerobiłam namaczanie wałkiem, pędzlem i spryskiwaczem) pozbyłam się tego obrzydlistwa. I oto moim oczom ukazały się takie przecudne widoki.




O ile tapety były koszmarne, to to co się ukazało pod nimi sprawiło, że poczułam się jak bohaterka budowlanego horroru rodem ze Stephena Kinga. Plamy, nierówności, dziury. No cóż... trudna rada w tej mierze, przyszło to szpachlować. Uzbrojona w wiedzę fachową, głównie z internetu tudzież gips, szpachelkę i preparat gruntujący zabrałam się do pracy. Powolnie i na raty za to z narastającym zmęczeniem i frustracją. Jako rzecze internet najpierw powinnam była owe dziury i pęknięcia oczyścić. I tako też planowałam zrobić. Tyle, że już pierwsza dziurka wielkości pół centymetra oczyszczana pędzelkiem zaczęła się sypać niczym... zamek z piasku. Gdy się powiększyła do sześciu centymetrów machnęłam ręką na mądre a fachowe instrukcje, chwyciłam za pędzel i zamalowałam wszelkie dziury preparatem gruntującym. Mało fachowo, ale skutecznie. Tak wiem, powinno się pewnie wszystko skuć i położyć nowe tynki, ale z wielu powodów nie wchodziło to w grę. Cóż... kolejna prowizorka chyba nie stanowi już wielkiej różnicy temu domostwu.


Kiedy przestałam już płakać patrząc na te ohydne ściany i czując się jak żul w obskurnej melinie, kiedy zaniechałam prób walenia głową w ścianę (głównie z obawy, że ściany tego nie wytrzymają), kiedy zagruntowałam co miałam zagruntować i zaszpachlowałam to, co zaszpachlowania wymagało przyszedł czas na tapety i malowanie. Wygrały tapety - maskujące drobne (albo i niedrobne) niedoskonałości ścian, czystsze w obróbce i bezwonne. I tak oto zaczął się powoli wyłaniać mój szary zamek z piasku...

Ściana z tapetą i bez... Jest różnica? 


Szarości i fuksja na salooonach...






I wreszcie... moja duma - sypialnia. Dwie ściany pokryte zostały tą samą tapetą co w salonie. Pozostałe zostały pomalowane. Pierwszą warstwą jest fiolet, na który po wyschnięciu położyłam używając szmat, gąbki i pędzla trzy kolory - róż, fiolet i szary. Przecierka wyszła dokładnie taka jak chciałam, może nawet lepsza.


Pierwsza warstwa farby. Fiolet choć piękny okazuje się mało fotogeniczny. Przy okazji widać typowy holenderski, sznurkowy wyłącznik światła.  







Dekoracje się zmieniają. Eksperymentuję. Zdekupażowane butelki także znalazły w końcu swoje miejsce. Nawet Lola wkomponowała się kolorystycznie.

Dekoracja z ogrodu. Nie mam pojęcia co to jest i liczę jedynie, że nie jest to kolejna trucizna  odkryta w ogródku.



Jeszcze dużo pracy przede mną, ale dom zaczyna przypominać miejsce do życia, a nie spelunę. Powoli zaczynam mieć nadzieję, że dobrze będzie nam się tu mieszkało. Ciąg dalszy na pewno nastąpi...
W następnych odcinkach: o miłości do Lucyfera (cokolwiek to znaczy),  potrzebie, co to jest matką wynalazków oraz toksycznym ogrodzie.

środa, 25 maja 2016

Z życia rekrutera czyli Mickiewicz na emigracji


Kandydat do pracy umówiony na rozmowę nie raczył przyjechać, ani zawiadomić, że go nie będzie. Rekruter dzwoni. Kandydat stwierdza radośnie, że nie przyjedzie, bo ma coś innego do roboty.
Knurzy ryj*, nazywany też szefem czerwienieje na tłustej gębie i wrzeszczy na rekrutera:
- I co masz zamiar z tym zrobić? Noooo... Cooo?? Jak to naprawisz? Jak???
Rekruter stoi i patrzy, bo cóż na takie dictum aterbum rzec może.
- Cooo?? Nie rozumiesz co mówię?? - drze się coraz bardziej świński ryj -  Może w ogóle tą firmę zamknijmy!
Pomysł niezły, ale rekruter milczy i w głowie tłucze mu się natrętnie tylko jedno Adasiowe zdanie: "ale zemsta choć leniwa, nagna cię kiedyś w me sieci"**.


Świński ryj zarządził wprowadzanie danych personalnych do systemu. Program ma różne możliwości, szukanie po wieku, znajomości języków, doświadczeniu, ale wyszukiwania po nazwisku czy imieniu nie ma. A to feler, westchnął rekruter.  Jest lista alfabetyczna. Przewijana. No i właśnie. Rekruter wprawadza dane pracowników w porządku - nazwisko a potem imię. Świński ryj każe wszystko poprawić, bo ma własną koncepcję - najpierw imię potem nazwisko. Taką ma wizję. Świńską.
"Słuchaj, dzieweczko!
– Ona nie słucha."***
Krnąbrna dzieweczka stwierdza:
- Ale to utrudni wyszukiwanie, bo nie dość, że trzeba znać imię pracownika, to potem odszukać go wśród  Adasiów, Bartków, Karolów, żeby dotrzeć do Zdzisława. To nielogiczne.
I tu pada niepodważalna riposta świńskiego ryja:
- Ale ja jestem szefem.




Na koniec, dla oczyszczenia  tej atmosfery rodem z chlewa element niezwiązany z tematem. Coś dla szyjących kociar:



* za określenie przepraszam wszystkie bogu ducha udomowione parzystokopytne ssaki z rodziny Sus scrofa.
**Adaśko Mickiewicz - sparafrazowany cytat ze łba wzięty, a z Pani Twardowskiej pochodzący.
***ww. Adaśko - ballada Romantyczność - cytat jako wyżej z głowy. 


Pana profesora J.C. przepraszam za bylejakość powyższych przypisów. Się uwstęczniłam i dostosowałam. Ze świniami przystajesz przepisami nie stajesz. 

niedziela, 24 stycznia 2016

De Haar po raz drugi i pewnie nie ostatni.

Wczoraj wraz z przyjaciółką wybrałam się do zamku De Haar. Była to moja druga wizyta w tym miejscu. Wcześniej nie udało mi się zwiedzić zamku i mogłam podziwiać tylko ogrody.  De Haar to największy i najbardziej luksusowy  zamek w Holandii znajdujący się niedaleko Utrechtu. 

Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z 1391 roku. W 1482 roku zamek został spalony, a mury zburzone. Obecny nowogotycki wygląd zamku to zasługa barona Etienne van Zuylen van Nievelt oraz jego bogatej żony baronessy Helene de Rothschild. Zatrudniony przez nich architekt Piere Cuyper (kojarzony z projektem Amsterdamskiego Dworca Centralnego czy Rijksmuseum) przez 20 lat (1892-1912) nadawał rezydencji obecny kształt. 

W zamku znajduje się 200 pokojów i 30 łazienek, niestety dla zwiedzających udostępniona jest znikoma część tego dobra. Smaczku nadaje, że ta pokaźna ilość pokoi służyła gospodarzom tylko miesiąc w roku, jako "domek" wakacyjny.
Podczas zwiedzania zobaczyć można sypialnię barona, baronowej oraz przykładowy pokój dla gościa. Sypialnia baronowej, zdecydowanie jaśniejsza i bardziej przyjazna (typowe było, że męskie sypialnie były ciemniejsze i bardziej mroczne) projektowana była przez innego architekta, co podobno wywołało niezadowolenie Cuypersa. Podziw i zazdrość budzi ogromna łazienka znajdująca się przy sypialni, z wanną wbudowaną w podłodze, piękną  umywalką oraz ścianami pokrytymi wyszczuplającymi lustrami, jako że baronowa była damą o dużych gabarytach.  Notabene baronowa wsławiła się również tym, że jako pierwsza kobieta w Europie posiadała prawo jazdy. 

Zwiedzającym udostępniony jest także pokój do nauki,  hol wejściowy,  gdzie powitalnego szampana dla gości  chłodzono w sarkofagu. Salę balową, w której między innymi znajduje się lekktyka dla damy shoguna. W sali jadalnej można podziwiać zastawę, piękne tkane obrazy, drogie tapety oraz misternie rzeźbione plafony, oddające kunszt projektantów i rzeźbiarzy. Jak to zauważył przewodnik - to nie IKEA.  Tam również umieszczono manekiny z uniformami służby oraz  miniaturę zamku wykonaną z... cukru.
Hol

Sala jadalna.

Sypialnia baronowej. Powyższe trzy zdjęcia pochodzą  ze strony https://www.hotelbreukelen.nl/toeristische-info/regionale-informatie/kasteel-de-haar

Miniatura zamku wykonana z cukru. Link ze strony http://www.magazinenu.nl/wp-content/uploads/2014/09/Kasteel-de-Haar2.jpg
Sala balowa. Widoczna japońska lektyka. Zdjęcie znalezione na pinterest. 

Na uwagę zasługuje również kuchnia, gdzie znajdowały się luksusowe, sygnowane mosiężne garnki, ogromna szafa będąca lodówką oraz nowoczesny piec, z którego odprowadzane było ogrzewanie do całego zamku. 
Kuchnia. W głębi szafa będąca lodówką. Link do zdjęcia https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Kasteel_de_Haar_interieur_08.JPG

Rezydencja ta to idealny mariaż luksusu z nowoczesnością. Zamek posiadał centralne ogrzewanie, windy, a pokoje wyposaże były w toalety i łazienki. Dodam jeszcze, że miał też własny generator prądu czego nie miała w posiadłości nawet (cytuję przewodnika) królowa Emma. 
W zamku niestety nie można robić zdjęć, stąd zdjęcia zamieszczone wyszperałam w necie, żeby dać Wam przedsmak tego co można tam zobaczyć.  Zwiedzanie możliwe jest tylko z przewodnikiem (osoby nie mówiące po holendersku mogą zaopatrzyć się w słuchawki z systemem audio). Muszę przyznać, że godzinne zwiedzanie pozostawia zdecydowany niedosyt i budzi wyobraźnię. 

Park i ogrody przynależące do zamku zajmują powierzchnię 56 hektarów. Ogródy posiadłości wykreował  Henri Copijn i Cuypers. Aby szybko osiągnąć zaplanowane rezultaty zdecydowano się posadzić 7 tysięcy dorosłych drzew i krzewów (jak widać powiedzenie "nie przesadza się starych drzew" nie tyczy się posiadaczy fortun) ;)
Podczas wojny część drzew została wycięta, a  tereny obsadzono ziemniakami. Na szczęście nie były to zmiany nieodwracalne. 

Obecnie w parku znajduje się romantyczny ogród różany w stylu angielskim, ogród rzymski, labirynt z krzewów, staw zbudowany na planie krzyża oraz liczne alejki, kanały,  mosteczki, altanki i rzeźby.


















I dla porówniania kilka fotek zamku z pory letniej.








Pięknie, prawda?