Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

piątek, 11 grudnia 2020

Kinderdijk czyli moje śniadanie u Tiffany'ego

Korzystając z wczorajszego słonecznego dnia, spontanicznie po zrobieniu zakupów podjechałam do Kinderdijk. Ci co mnie znają wiedzą, że na punkcie wiatraków mam kompletnego fioła. 

Hen dawno temu, bodaj w Woerden trafiłam na wiatrak idealny. W moim ulubionym "fasonie", z balkonem dookoła (zapewne ma on swoją fachową nazwę), czarny i majestatyczny. Zatrzymałam samochód na środku ulicy, wylazłam i stałam gapiąc się jak totalny debil. Jak już się napatrzyłam, ochłonęłam a widok wiatraka wchłonęłam w siebie odwróciłam się i... za mną stał wóz policyjny. Pomyślałam, że za przyjemności vel głupotę trzeba będzie teraz zapłacić, bo spowodowałam zagrożenie, bo ruch zatamowałam... Policjanci może i mieli ochotę mnie pouczyć, ale na widok mojej rozanielonej i szczęśliwej gęby dostali takiego ataku śmiechu, że tylko machnęli ręką, żebym jechała. 

Kinderdijk i wiatraki to dla mnie jak śniadanie u Tiffany'ego dla Holly Golightly. Uspakaja, oczyszcza umysł, daje taką pewność (a choćby nawet i złudną), że wszystko będzie dobrze. A ostatnio wyjątkowo tego potrzebowałam. 

Zatem podzielę się z Wami tymi wczorajszymi widokami. Może i Wam pomogą one odskoczyć od ponurej rzeczywistości, jesiennej szarugi i smuteczków wypełzających zewsząd niczym holenderska mgła...












Podczas tego godzinnego spaceru po głowie tłukła mi się ciągle ta piosenka:


Nie wiem czy Bóg jest DJ-em, ale jak dla mnie jest on w ruchu skrzydeł pracującego wiatraka, szumie trzcin, zapachu lekko zmrożonej trawy, kluczu ptaków przelatujących niewyobrażalnie nisko nad głową... This is my church. 

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Nocne wisterie

Obiecywałam sobie i Wam, że częściej będę pokazywać moje "dzieła" a może raczej po-twory. Ale cóż... życie.. 

To nawet nie jest tak, że nic nie powstaje. A owszem tworzy się całkiem sporo tylko jak przychodzi do napisania posta, albo co gorsza zrobienia zdjęć w tą ponurą szarugę, to się odechciewa. 

Dziś pochwalę się szafkami nocnymi, które pracowicie obrabiałam od lata. Przez długi czas funkcję nocnych szafek pełniły w mojej sypialni skrzynki po owocach, które przerobione zostały na mobilne kwietniki. Pod koniec lata wyszperałam w pobliskim kringloopie czyli sklepie z używanymi rzeczami dwie nocne szafki. Po 5 E każda, więc jak za darmo. Były w całkiem dobrym stanie choć każda z innej bajki. Przed przeróbkami prezentowały się następująco:





Postanowiłam je przemalować, postarzyć i zrobić decoupage. Jako postanowiłam, tak zrobiłam. Oto efekt:


Kołami do góry - szafka w trakcie obróbki. 



Obie szafeczki obok. Miał być prawie komplet - no i jest.


Szafki zostały przeszlifowane z lekka, oczyszczone a w miejscach, gdzie miały być przetarcia pomalowane czarną farbą. Po wyschnięciu czarnej farby miejsca, które chciałam uwidocznić potarłam dość solidnie kawałkiem świeczki. Na to powędrowały cieniowania z farby różowej, fioletowej i białej (pozostałości po malowaniu sypialni). Po wyschnięciu farbę lekko przeszlifowałam drobnym papierem ściernym. Potem na fronty szafek nakleiłam papier ryżowy, zrobiłam cieniowania między brakującymi fragmentami papieru, a potem... lakierowałam, lakierowałam i lakierowałam. A jak skończyłam lakierować, to przetarłam motyw papierem ściernym i... lakierowałam, lakierowałam i lakierowałam. Lakier jest matowy, więc efekt wtopienia papieru nie jest spektakularny. Ale nie przepadam za błyszczącymi lakierami, zresztą dysponowałam akurat tylko matowym. 

O ile cieniowania na samych szafkach wyszły całkiem fajnie i mnie w pełni satysfakcjonują (szkoda, żę na zdjęciach tego nie daje się pokazać) o tyle cieniowania przy papierze ryżowym nie wyszły idealne. Precyzyjne malowanie o tej porze roku, często przy sztucznym świetle bywało irytujące i nie dało zamierzonego efektu. Pocieszające jest, że niedomagania widać tylko z bliska :)

Chciałam też wymienić uchwyty na metalowe, postarzane wyglądające rustykalnie jednak wszystkie, które znalazłam były za duże, tandetne lub kosztowały tyle, że jeden przewyższał cenę szafek, farb i wszelkich innych użytych materiałów. 



piątek, 20 listopada 2020

PIS OFF

 Mogłabym sobie odpuścić. W końcu mnie te problemy nie dotyczą. Mnie tam nie ma (i tak mi dopomóż Bóg obym tam nie musiała wrócić). Ja żyję w cywilizowanym świecie. Ale... Chcę czy nie chcę to mój kraj. Nie, wróć. To kraj, w którym mieszka moja rodzina, znajomi. I który tkwi we mnie jak rak. I długo biłam się z myślami czy pisać, ale... 

Już od lat 80-tych wiedziałam, że z tym krajem coś jest nie tak. I już wówczas śpiewałam razem z Dezerterem:

To jest mój kraj

Bo tu się urodziłem

I tutaj pewnie umrę

Ale dlaczego mam się cieszyć 

Mam się cieszyć z tego, że...

To jest mój kraj


I po raz kolejny powtarzam - czy coś się zmieniło? 

To co się obecnie dzieje w Polandii to czysty powrót do PRL-u, do czasów, które bardzo dobrze pamiętam. Pamiętam jak dziś ZOMO (wyglądającą notabene identycznie jak oddziały pacyfikujące gazem strajkujące obecnie kobiety), policję strzelającą do ludzi, krew na ulicy.  Pamiętam. Choć nie chcę. Teraz był gaz, wkrótce "przez pomyłkę" zapewne będzie ostra broń. Mylę się? Daj Boże. 

Wbiło mnie w fotel, kiedy będąc we wrześniu w Polsce oglądałam "wiadomości". Propaganda jak za czasów komuny. Tylko Urbany jakieś młodsze i bez uszu odstających. Ta sama propaganda, chwyty, kłamstwa, sofistyka i pranie mózgów. I przerażenie, że ludzie dają sobie te mózgi prać. Kolejny skarlony tyran, z chorymi wizjami w swoim rozdętym nienawiścią czerepie sterujący marionetkami rządu i masami, którym zapchano gęby różnymi plusami. Dobry pan! Dał kiełbasę! A że założył kolczatkę? Oj... do wszystkiego można się przyzwyczaić... Brak refleksji, że jak się jednym dało, to innym się odbierze. Psychopatyczny karzeł gorszy od Hitlera, bo tamten eksterminował inne nacje. Ten niszczy własny naród. Metodycznie i skutecznie. 

To co wyczyniają pisiory i ich sługusy to jedno. Chyba wszystko już zostało na temat tej stopniowo wprowadzanej dyktatury powiedziane. Ale mnie poruszyła postawa tych co niby są za, ale stoją z boku i "nie krzyczą", bo nie lubią agresji i wulgaryzmów.  No żesz kurwa, serio??? Grzecznymi prośbami, spokojnymi argumentami, chowaniem głowy w beton po raz kolejny nic się nie zmieni. Widzę jak odbiera się ludziom w Polsce co raz to kolejne prawa, a nadal jest pełno takich co bunkrują się  zasłaniając się swoim strachem, bezsilnością i delikatnością. Wrażliwe istotki, którym przeszkadza terminologia. Tylko psychopaci nie wyrażają emocji adekwatnie do sytuacji. Względnie ci co mają wyrąbane, choć udają, że są "za". 

Więc ja się pytam tych delikatnych i uduchowionych słownikowo - czy jak cię zgwałcą (albo twoją żonę, dziewczynę czy córkę) i będzie musiała taką traumę urodzić to powiesz - ach... no cóż... stało się... trudno... oj oj... Czy może będziesz krzyczeć, rzucać kurwami i "przejawiać agresję"? Czy jak będziesz musiała urodzić jakiegoś potworka, tak przy okazji zdychając na szpitalnym korytarzu, albo pod drzwiami szpitala, bo lekarze będą mieć lepiej opłacany covido-przypadek, to powiesz, że nie jesteś "krzykaczką" i nadal będziesz udawać grzeczną cnotkę rodem z powieści Jane Austin? 

W 1975 roku w Islandii 90% kobiet zjednoczyło się, wyszło na ulice, strajkowało domagając się swoich praw. W Polsce to się nie zdarzy. Bo nie są krzykaczkami, bo się boją, bo to i tak nic nie zmieni, bo corona, bo to nie ich bezpośredni problem, bo... 

Cieszę się, że mnie tam nie ma. Ale mam w tym kraju rodzinę i o nich się martwię, bo wiem, że to nie koniec po-pisów pisu. Obserwuję wszystko z boku, co nie znaczy, że bez emocji. I jak do tej pory wszystkie moje przewidywania się sprawdzają. I czytam jak to ludzie piszą "bo w następnych wyborach to PIS nie wygra". A pomyśleliście, że może nie być następnych wyborów? 

Inna ciekawostka socjologiczna to jak to ludzie deklarując swoje zaangażowanie w akcje i strajki promują się po całości. Dziergaczki kolczyków z czerwonymi błyskawicami, t-shirty na topie z przysposobionymi logo, kręcenie interesu na dramacie. 

Nie powinno mnie to ruszać i obchodzić. To czemu tak się irytuję (albo ujmując rzecz po imieniu i wprost - wkurwiam)? Może powinnam usunąć z siebie resztki polskości. Wyszarpać z  trzewi wszelkie nostalgie - wierzby na wodą, Chopina, Słowackiego, martyrologię sączoną do krwi od dziecka... Może nawet kiedyś się uda... Na razie... bolisz mnie Polsko. 


czwartek, 15 października 2020

Prowizorka inaczej czyli żarówka ubrana

Być może pamiętacie moje próby stworzenia abażura idealnego. Informuję, że abażur się stworzył. Tyle, że nie idealny. Po wielu eksperymentach z wzorami, włóczkami, kombinacjami wzorów z włóczkami, wielkościami, obwodami itp. itd. finalnie i tak wybrałam pierwszą opcję (widać robota głupiego lubi). 

Byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że wymyślony przeze mnie kształt półkolisty nijak nie miał ochoty się uformować należycie. Różnej wielkości balony okazywały się a to za małe, a to za duże, a to za jajowate. Zaopatrzona w balony teraz jestem na wszelkie możliwe okazje i lat kilka.  Wpadłam na myśl, żeby użyć parasolki, ale ta z kolei okazała się za plaskata. Specjalnie w tym celu nabyłam nawet piłkę do ćwiczeń, bo wydawała mi się gabarytowo odpowiednia do tego formowania. Wydawała się jest tu słowem kluczowym. No cóż... Będzie robić za dodatkowe siedzisko w przypadku większej ilości gości, bo wątpię bym kiedykolwiek użyła jej zgodnie z przeznaczeniem. I znowu stanęło na pierwszej opcji czyli balonie wzbogaconym miską od robota kuchennego. 





Mam takie wrażenie, że na tym balonie i misce prezentuje się lepiej niż wisząc sobie...





Brzydul wieczorową porą...

Wyszło... tak sobie, ale wykrochmaliłam i powiesiłam, bo widok łysej żarówki doprowadzał mnie już do szewskiej pasji. Rzecz jasna mam zamiar ulepszyć ten wariant o ile uda mi się znaleźć odpowiedni "formowacz". Może nie jest pięknie, ale za to jak oryginalnie :D


wtorek, 1 września 2020

Maskagazy

Przyznaję się, że cały czas korona-szaleństwa jak dotąd udało mi się przetrwać bez noszenia maseczki. W Holandii jedynie w środkach komunikacji publicznej był (i zdaje się, że nadal jest) obowiązek ich noszenia. A że przemieszczam się wszędzie samochodem ten obłęd szczęśliwie mnie ominął. Niestety planując wyjazd do Polski zmuszona zostałam zorganizować sobie (czytaj uszyć) kilka.

Pogrzebałam w pudłach na strychu i wykorzystując resztki materiałów oraz starą koszulkę stworzyłam sobie kilka maseczek.
Piękne nie są, ale szczerze mówiąc nie chciało mi się bawić tworząc skomplikowane konstrukcje, dziergając hafty czy kombinując z przeróżnymi ozdobami. Może gdybym była skazana na ich częstsze noszenie włożyłabym więcej wysiłku, a tak... obowiązek.






Jedna z maseczek ma długi pasek do noszenia jej na szyi kiedy nie jest używana. 


O skuteczności noszenia takich maseczek nie będę się rozwodzić, bo każdy kto nie spał na biologii wie, że wirus przeleci sobie radośnie przez dziury w materiale. Dla tych co spali podaję cytując wikipedię, że jeden nanomentr ma to jedna miliardowa metra, czyli jedna milionowa milimetra. A podobno korona wirus ma 60-140 nm. A to wielgus!
No tak...  obiecałam sobie, że nie będę o korona wirusie pisać. Swój stosunek do tego obłędu mogę podsumować jedynie znalezionym w necie obrazkiem:


piątek, 21 sierpnia 2020

Była sobie skrzynka

Dawno, dawno temu była sobie skrzynka na owoce. W czasach swej młodości zapewne była jasno sosnowa. Kiedy trafiła w moje ręce była już mocno sterana życiem i użytkowaniem. Szlifierka i spora ilość papieru ściernego nieco ją odświeżyły. Przez jakiś czas funkcjonowała sobie, razem ze swoją siostrą bliźniaczką jako szafka nocna. Ta funkcja mi się znudziła, a potrzebowałam kwietnika. Najlepiej mobilnego.

Był pomysł, aby w tym celu spożytkować retro wózek dziecięcy. Mniej więcej coś w ten deseń:
Zdjęcie ze strony marktplaats.nl

Uroczy, ale oczywiście w obecnych czasach zapakowanie do niego pacholęcia byłoby... dziwne. Maxi Cosi jednak wygrywają. Wyobrażacie sobie pakowanie takiego wózka na przykład do samochodu? :) Oglądałam podobny w pewnym kringloopie i tak długo się zastanawiałam czy go kupić, że w końcu ktoś mnie uprzedził. Widać tak miało być.

Zatem dokręciłam do drewnianej skrzynki kółeczka, zapakowałam tam kwiaty i mam kwietnik, z którego jestem wielce zadowolona. I coś mi się zdaje, że druga skrzynka też dostanie kółeczka. Czy będzie również kwietnikiem? Jeszcze nie wiem.


Franuś też się na fotkę załapała. 

Mało, a cieszy. Kreatywnego weekendu!

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Kolory lata

No i mamy środek lata. Zatem mały ogródkowy update.
Część lawendy (tą zdecydowanie mniejszą) już ścięłam. Na tej wysokiej lawendzie ciągle jeszcze stołują się pszczółki, trzmiele i motyle. Jakoś nie mam sumienia pozbawiać ich tej konsumpcji. Zresztą, dla mnie to też ogromna frajda obserwować jak latają i bzyczą. Zaplątał mi się jakiś mieczyk. Kolorystycznie to on mi tak średnio pasuje do koncepcji ogrodu, ale... lubię mieczyki. Może da się go przesadzić?


 Historia pewnej wisterii - w ubiegłym roku był to jakiś dziesięciocentymetrowy badyl, którego nie wyrwałam tylko dlatego, że nie dawał się wyrwać. Zostawiłam do usunięcia w tym roku. A w tym roku zamienił się w okazały, choć jeszcze niestety nie kwitnący krzewinek. Mam nadzieję, że kiedyś zakwitnie i nie okaże się... żółty.

 Mój kącik "kwasowy". Przy choince i rododendronach rosną sobie różne wrzosowate i astry. Ta duża roślinka przy choince to aster, który w ubiegłym roku był wielkości obecnych wrzosów. Chyba ma służy ta lokalizacja :)



Dziwny krzaczek czyli... Dziwaczek. Sieje się sam. Hurtowo. Na razie robię tzw. wyryw kontrolowany czyli zostawiam kilka krzaczków, a resztę wyrywam.  Rośnie sobie przy murze domu, a że nie mam jeszcze sprecyzowanych roślin docelowych i wieloletnich, które tam posadzę, zadawalam się samosiejnymi dziwaczkami.


Hibiskus. Pod nim Irys i kawałek Ostrokrzewu. 

Róża za grosze z supermarketu. 

Róża Leonardo da Vinci. Z tyłu jest krzaczek róży o cudnych fioletowych, lekko przebarwiających się na końcach kwiatach. Niestety akurat nie kwitnie. Mam nadzieję, że chwilowo.
Hortensja. Jaka jest... każdy widzi. W hortensji rośnie sobie kolejna wisteria samosiejka. 


I przechodzimy do "warzywniaka". Pomidorki. Dwa krzaczki, które rozrosły się jak wściekłe. Więcej gałązek i liści niż pomidorów, ale to akurat moja wina. Wyszło moje niedoświadczenie ogrodnicze i brak wiedzy, że liście pomidorom trzeba obrywać. Człowiek całe życie się uczy!


Taki jeden na spacer po deszczu się wybrał. Właściwie to nie jeden a całe stado. To co widziałam, to wyłapałam i do kontenera. Wreszcie wiem, kto mi tak roślinki wyżerał!


Jakoś tak wiosną, albo późną zimą wyrzuciłam do ogródka pestki dyni dla ptaków. Ale się ucieszyłam, że wszystko zjadły, bo nasionka zniknęły. To tak wygląda dokarmianie ptaków w moim wydaniu :) Będzie dynia.


 Ogóry! Wiele ich nie ma, ale na bieżącą produkcję małosolnych w sam raz. Jednego przeoczyłam, więc będzie na nasionka.







I mój "żywopłot", który kiedyś (tak mi dopomóż Priap, Demeter i inni bogowie :D) zamieni się w zaporę przeciw wścibskim oczom sąsiadów. Najokazalsze na razie są Budleje, za nimi rosną sobie tarniny, ligustry i tawuła. Znalazły się też dwie miechunki, a jakże... samosiejki.


W przyszłym roku będę mądrzejsza o tegoroczne doświadczenia choć pewnie dużo wody upłynie zanim stanę się ogrodnikiem pełną gębą. 

środa, 8 lipca 2020

Aaaaaa, kotki dwa

Kolejny kocyk do wózka. Zero umiaru... Tym razem żadnych róży czy nawet fioletów. Bo kto powiedział, że dziewczynki muszą tak na słodko?

Włóczka to Scheepjes Softfun. 60% bawełny, 40% akrylu, 100% fun. Wzór ażurowy wygrzebany chyba na pinterest.

Zrobienie kocyka było łatwe i szybkie, gorzej ze zrobieniem zdjęć. W wózku czy łóżeczku nie widać kocich ażurów, na płasko nie prezentuje swoich możliwości użytkowych.

Zatem - na płasko i w pionie w wersji "szare do szarego". I będzie to ostatni kocyk. Na razie :)





A w najbliższym czasie z drutów przerzucę się na maszynę. Planuję szycie namiotu (ciągle się pocieszam, że jeszcze jest to taka dwójeczka bez tropiku), znaczy się sukienki na moje obecne gabaryty. 

piątek, 26 czerwca 2020

Piosenka na dziś - Parla con me



Ma dove guardano mai
quegli occhi spenti che hai?
Cos’è quel buio che li attraversa?
Hai tutta l’aria di chi
da un po’ di tempo oramai
ha dato la sua anima per dispersa.

Non si uccide un dolore
anestetizzando il cuore
c’è una cosa che invece puoi fare
se vuoi se vuoi se vuoi..

Parla con me, parlami di te
io ti ascolterò
vorrei capire di più
quel malessere dentro che hai tu.
Parla con me, tu provaci almeno un po’
non ti giudicherò
perchè una colpa se c’è
non si può dare solo a te.
Parla con me

col mondo messo com'è
anche il futuro per te
lo vedi come un mare in burrasca,
ti fa paura lo so
io non ci credo però
che almeno un sogno tu non l’abbia in tasca.

Ma perchè quel pianto asciutto?
Non tenerti dentro tutto.
C’è una cosa che invece puoi fare
se vuoi se vuoi se vuoi..

Parla con me, parlami di te
io ti ascolterò
vorrei capire di più
quel malessere dentro che hai tu.
Parla con me, tu dimmi che cosa c’è
io ti risponderò,
se vuoi guarire però
prova un po’ a innamorarti di te.

Non negarti la bellezza di scoprire
quanti amori coltivati puoi far fiorire
sempre se tu vuoi..

Parla con me, parlami di te
io ti ascolterò
vorrei capire di più
quel malessere dentro che hai tu.
Parla con me, tu dimmi che cosa c’è
io ti risponderò,
se vuoi guarire però
prova un po’ a innamorarti di te.
Parla con me..
Parla con me..


Po włosku nawet piosenka o śmietniku zabrzmiałaby ekscytująco. A przekleństwa brzmią jak podziękowania. Więc dziś...  Parla con me... 

poniedziałek, 22 czerwca 2020

365 dni czyli inna historia miłosnego obłędu



Myśleliście zapewne, że będę pisać o filmie (podobno to arcydzieło ma nawet pierwowzór w książce)? BAZINGA... Nie tym razem. Dziś będzie nudno. Jak w polskim filmie bez momentów.

Po ponad 365 dniach malowania, tapetowania, odklejania, obklejania, wieszania, rozbijania i montowania czyli mówiąc krótko  urządzania domu w mojej sypialni nadal straszy goła (a jednak macie te "momenty") żarówka. I będzie straszyć dopóty, dopóki nie znajdę żyrandola idealnego. A z tym może być pewien problem. Bo albo są brzydkie jak holenderka w samo południe, albo za duże, albo za małe, albo kolor nie pasuje, albo kosztuje tyle, że musiałabym ustrojstwo kupować w towarzystwie butli tlenowej i respiratora.

No to wymyśliłam (zdawałoby się, że ułatwiając sobie życie), że lampę zrobię sama. A co! Miało być kreatywnie, obrzydliwie indywidualnie i kobieco. Najlepiej wszystko w jednym.

Był pomysł lampy z melonika (padł, bo szkoda by mi było niszczyć autentyczny melonik, a istniejące podróby wyglądały jak... podróby). Własny kapelusza  po próbie generalnej na sucho czyli bez wycinania dziury w kapelutku nie sprawdził się w pomieszczeniu kompletnie.




zdjęcia inspirujące z pinterest pochodzące

Był pomysł użycia parasolki:

Był pomysł na szarą, industrialną lampę z betonu. Padł równie szybko jak szybko odpadłby z sufitu mojego domu z papieru. Na łamanie sobie nóg przy pomocy lądującego mi w nocy betonu jakoś nie mam ochoty. Choć pewnie byłby to pierwszy przypadek połamania kończyn przy udziale abażuru.

Z prędkością światła przemknął pomysł na kulę typu cotton ball odpędzony jako oklepany i nudny acz tani, szybki i umożliwiający dopasowanie gabarytów perfekcyjnie.

Była idea zostawienia żarówki na zasadzie: nie możesz zmienić -  pokochaj, ewentualnie uszlachetniając ten kochany obiekt o bardziej ozdobną i luksusową żarówkę.


Finalnie spłynęła na mnie światłość, objawienie i pewność w jednym, że lampę zrobię sobie owszem sama, a nawet będzie ona kreatywna, obrzydliwie indywidualna i kobieca, bo ją sobie... wydziergam.
Myśl przednia. Gorzej z realizacją. Mijały kolejne dni i miesiące. Kolejne kawy wypijane podczas porannego grzebania na pinterest w poszukiwaniu inspiracji i wzorów zaczynały powoli rzeźbić mi wrzody żołądka. Schematów, wzorów i pomysłów zalew i obfitość wszelaka. Tyle, że żaden "mój ci on jest, mój ci". Albo szydełkowe, albo szydełkowe, a jak nie szydełkowe to wyglądające  jak stary sweterek obleczony na druciany stelaż. Moja wizja nijak nie chciała nagiąć się do rzeczywistości. Rzeczywistość do wizji tym bardziej.

W akcie desperacji chwyciłam za szydełko. Ja i szydełko! Równie dobrze mogłam chwycić za łopatę lub  siekierę. Albo beton. Zresztą wkrótce okazało się, że beton to ja. Weekend spędzony z szydełkiem i internetowymi tutorialami przypomniał mi dlaczego szydełka nie pokocham. Nawet za całe kolejne 365 dni. Owszem mogę stworzyć kilometry łańcuszka, hektary słupków lub półsłupków, ale połączenie tego w efektowną całość przerasta moje zdolności manualno-intelektualne.  Trudno, jestem szydełkowym betonem.

Może nawet poddałabym się tej szydełkowej traumie, ale zaparłam się jak dzika świnia, że abażur będzie. Ażurowy abażur! Skoro nie mogę wyszydełkować, to go sobie wydrutuję! Gotowców rzecz jasna nie znalazłam. Trafiłam za to na przecudne serwety i serwetki i to robione na drutach! I tak oto najpierw powstały tak zwane prototypki czyli małe wprawki przed dziełem docelowym.


Pierwsza serweta. Kolor na drugim zdjęciu bardziej zbliżony do oryginału. Dziergana z resztek bawełny. Chyba Drops. Średnica 32 cm.



 Wzór ten sam tylko eksperymentowałam z wykończeniem szydełkowym. Zrobiona z akrylu nabytego w Action. Średnica około 43 cm. Na serwetce wypinają śmiało ciałka ogródkowe ogórki. 


Inny wzór. Średnica 37 cm. Wykonana z kolejnej resztkowej bawełny. 
Serwetek nie krochmaliłam. Trochę z lenistwa, trochę dlatego, że byłam ciekawa "naturalnego" looku. Chyba jednak wymagają niewielkiego usztywnienia. Na pewno będzie to konieczne przy konstruowaniu abażura.

Miałam mocne obawy, że dziergać  będę te serwetki wieki całe, prując, rzucając czym popadnie i klnąc w trzech językach. Cóż za miłe zaskoczenie. Dziergało się ekspresowo i wielce przyjemnie. Zamiast zerkać co chwilę na ekran monitora czy telewizora, żeby kontrolować co robię, jak to było przy szydełkowaniu (i dociekając dlaczego do cholery nie wychodzi skoro niby wychodzi) mogłam sobie słuchać audiobooków czy słuchowisk. Samo szczęście! Sama rozkosz! Ekstaza dzika! Tak właśnie rodzi się obłęd przez niektórych nazywany pasją.

W serwetkach zakochałam się totalnie. Owszem, nie są mi one do życia niezbędne i utylitarnie to ja powinnam kończyć męski sweter, śmigać dalsze kocyki i ciuchy dziecięce, skarpetki i czapki, ale... Oficjalna wersja głosi, że wprawiam się, aby stworzyć ABAŻUR IDEALNY. I wiecie co? Mam ochotę baaaaaaaaardzo długo się tak wprawiać. Obawiam się, że ta biedna żarówka znowu będzie musiała poczekać...

Do posłuchania. Kompatybilnie z nastrojem.