Moje drogie koleżanki,
wróciłam. Nie wiem na jak długo, ale... W sumie do tego posta natchnęła mnie
Ewa, zaskakując faktem, że mimo iż w wirtualnym świecie mnie nie ma, to jednak ktoś o mnie pamięta, ba nawet przysyła mi w te dalekie wiatrakowe kraje materiał niespodziankę. Wzruszyłam się do łez. Bardzo, bardzo dziękuję! Nad wykorzystaniem materiału muszę pogłówkować.
Nigdy nie byłam milusią kobietką. Nie byłam. Nie jestem. Nie będę. Jeśli ktoś szuka bloga wolnego od złośliwości i szarości, to niech tu lepiej nie zagląda. U mnie ani baranek nie truchta, ani motylek nie lata... Nie wiem czy ten blogo-świat to miejsce dla mnie. Nie jestem nawet pewna czy świat w ogóle jest dla mnie.
Do pisania postów, komentarzy, a nawet, do czytania innych blogów po prostu nie miałam siły. Szczerze mówiąc, nie mam siły nawet, żeby sobie walnąć w łeb. Życie nie jest siłą. To po prostu inercja.
W folwarku przyszło nowe, a może raczej rozpanoszyło się stare. Czytaj przyjęli jakiegoś przydupasa vel innego ziomala pani managjer. Najpierw przydzielili mu pokój przeznaczony dla mnie, a którego od roku nie mogli jakoś skończyć i uporządkować, więc "mieszkałam sobie" w blaszaku (kostnica zimą, sahara latem). Potem dali mu mój komputer mnie obdarzając jakimś małym gównem, rzekomo szybszym, a na koniec montując to gówno spytali czy jestem szczęśliwa. Jasne... Jako lilija wodna na pustyni.
Bez dowodów na mobbing nazwijmy to - wolnoć Orłelu w twoim burdelu.
Finalnie.... Po moim akcie OBRZYDLIWEJ NIESUBORDYNACJI Orłel (za mocną
inspiracją pani managjer nimfomanki) wyrzucił mnie z pracy. I tu zapytacie
zapewne jak wszyscy - COŚ TY TAKIEGO ZROBIŁA?????
No cóż...
- nie wysadziłam tego
burdelu w powietrze,
- nie przywaliłam pani managjer w tępy ryj, a nawet nie powiedziałam jej, że ma tłustą dupę (tego do końca życia będę żałować),
- nie otrułam jej głupich kundli srających, gdzie popadnie,
- nie poleciłam szefuniowi najskuteczniejszej diety odchudzającej "nie wpierdalaj tyle", bo już w pasie masz więcej niż wzrostu,
- nie rozwaliłam służbowego
samochodu jadąc po pijaku pół goła,
- nie spowodowałam rozległych strat
finansowych jak to czyni regularnie węgierski pracownik (notabene osobisty
narzeczony naszej najlepiej opłacanej holenderskiej sprzątaczki),
- nie piłam w czasie pracy, ba... do roboty przychodziłam trzeźwa jako ta orłelowska świnia,
- nie
przekazałam informacji konkurencji,
- ani nie zdefraudowałam niczego.
No więc
znowu słyszę pytanie... TO COŚ TY KURWA IM ZROBIŁA, ŻE CIĘ WYWALILI Z DNIA NA DZIEŃ?
Dobrze, przyznam się...
Odmówiłam sprzątania kibli.
Potraktowali mnie jak kryminalistkę. Wystawili papierek, że odmówiłam
wykonywania obowiązków (serio, serio...) i do końca dnia omijali szerokim łukiem jak
bohatera Slumdoga, który wskoczył do szamba.
Nie jest hańbą sprzątać.
Sprzątałam biura, hotele, mieszkania. Hańbą dać się traktować jak pies.
Nie. Przepraszam. Psy pani managjer mają w tej firmie własną
kanapę i klimatyzowane pomieszczenie! Hańbą jest sprzątać, a potem z wywieszonym językiem "obrabiać" swoje papiery. Sprawdzać umowy czy szukać nowych
pracowników... (taaaa... prawie stręczycielstwo).
Hańbą jest godzić się
na robienie wszystkiego co każą, ze świadomością, że niedouczona sprzątaczka
ma dużo lepsze warunki, czytaj: pracuje 2 godziny dziennie, a pensji ma 1700E
brutto. I tylko mi nie mówcie, że to niemożliwe!
Morał tej historii. Szefunio po raz pierwszy pokazał jaja. Co
prawda ob/ciągnięte przez panią managjer. A pani managjer musiała
chwycić za mopa i wyczyścić kible sama. Wreszcie
odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. BEZCENNE.
Więc najpierw huragany nerwów w folwarku u Orłela, a teraz strach, przerażenie i panika co będzie i jak sobie dam radę, bo żaden narzeczony, mąż czy inny przydupas rachunków mi nie zapłaci. Nerwówka przy rozmowach kwalifikacyjnych. Niepewność i czekanie po każdej z takich rozmów. Rozmowy w stylu: jesteśmy pod wrażeniem pani cv, oddzwonimy. A potem cisza. Zaciskanie zębów. Zaciskanie pięści. Chujnia z patatajnią.
A nawet myśli absurdalne, że może trzeba było posprzątać te pierdolone kible. Ciąć żyły w domu, pluć w lustro, ale mieć pracę! Pomysł głupi, bo eskalacja żądań by rosła i następnym razem nimfo-managjer kazałaby mi wywieźć szambo, kopać rowy albo usuwać azbest.
Kto był bez pracy ten wie jaka to frajda. Szczęśliwe kury domowe siedzące w domu i czekające, aż chłop im w zębach kasę dostarczy. A raczej... szczęśliwe kurwy domowe, które wychodzą do biura i bawią się w managjerów.
No dobra. Deus ex machina. Zmiana nastroju.
Żeby nie było, że jak mnie nie było, to nic nie robiłam, prezentuję dorobek z tej otchłani niebytu. Głównie polegający na wyczyszczaniu resztek materiałów, poprawkach, przeróbkach. W rolach głównych występują:
1. Spódnica i bluzko-gorset przerobione ze starych spodni. Gorset model 123 Burda 1/2012. Spódnica - kompozycja własna.
 |
Jak widać na załączonym obrazku pokrętła Loli bardzo ładnie się odznaczają. Ja pokręteł nie mam. Jeszcze. |
2. Spódniczka w pepitkę wykombinowana z resztek materiału, z którego powstała
bluzka z baskinką. Tu wykazałam się oszczędnością godną przodownika pracy, bo materiał wykorzystałam do cna. Zostały dosłownie kilkucentymetrowe skraweczki :)
 |
Spódniczka w towarzystwie ww. gorsecika oraz pod czujną obserwacją Franka. Spódnica - kompozycja własna. |
 |
Z braku materiału dół wykończony czarną wstążką. Podszyty ręcznie. |
3. Torebka z resztek wełny po
Szarówce w marcu. Torebce do ideału daleko, ale to moja pierworodna, więc czepiać się nie będę. Dla potrzeb marketingu nazwijmy ją "torebka-zając" - mała, szara, z dużymi uszami :) Uszy planuję skrócić, żeby torebka nabrała wyglądu "mała, fikuśna, do rączki". Sorrrry zając, twarde prawa rynku. Torebka uszyta wg książki "
Uszyj w jedno popołudnie".
 |
W ramach pierwszej zamiany zająca na wersję wizytową pojawił się materiałowy kwiatek. |
4. Hurtowa ilość chusteczników stworzona nie wiem po co. Chyba w ramach zużywania resztek materiałów w opcji "co by się nic nie zmarnowało".
5. Hurtowa ilość zwężanych ciuchów, które hurtowo rozwlekły się w praniu ;)
6. I na koniec - spódnica model 105 Burda 9/2013. Tu dla rozeznania zdjęcie z Burdy:
Szyło się lekko, łatwo i przyjemnie. Wszelkie envelopki bardzo lubię, wiec spódniczka wyjątkowo mi pasuje. Model polecam. A tu moje wydanie.
 |
Założę się, że nikt nie uwierzy, że spódnica była prasowana. Ubieranie Loli wydaje mi się gorsze od przyodziewania dziecka. Myślę nad postem "zrozumieć manekina" ;) |
W kolejnych odsłonach - retro Butterick.
Tyle słów świętych na dzień dzisiejszy. Jest ktoś kto dotrwał do końca?