Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

piątek, 26 czerwca 2020

Piosenka na dziś - Parla con me



Ma dove guardano mai
quegli occhi spenti che hai?
Cos’è quel buio che li attraversa?
Hai tutta l’aria di chi
da un po’ di tempo oramai
ha dato la sua anima per dispersa.

Non si uccide un dolore
anestetizzando il cuore
c’è una cosa che invece puoi fare
se vuoi se vuoi se vuoi..

Parla con me, parlami di te
io ti ascolterò
vorrei capire di più
quel malessere dentro che hai tu.
Parla con me, tu provaci almeno un po’
non ti giudicherò
perchè una colpa se c’è
non si può dare solo a te.
Parla con me

col mondo messo com'è
anche il futuro per te
lo vedi come un mare in burrasca,
ti fa paura lo so
io non ci credo però
che almeno un sogno tu non l’abbia in tasca.

Ma perchè quel pianto asciutto?
Non tenerti dentro tutto.
C’è una cosa che invece puoi fare
se vuoi se vuoi se vuoi..

Parla con me, parlami di te
io ti ascolterò
vorrei capire di più
quel malessere dentro che hai tu.
Parla con me, tu dimmi che cosa c’è
io ti risponderò,
se vuoi guarire però
prova un po’ a innamorarti di te.

Non negarti la bellezza di scoprire
quanti amori coltivati puoi far fiorire
sempre se tu vuoi..

Parla con me, parlami di te
io ti ascolterò
vorrei capire di più
quel malessere dentro che hai tu.
Parla con me, tu dimmi che cosa c’è
io ti risponderò,
se vuoi guarire però
prova un po’ a innamorarti di te.
Parla con me..
Parla con me..


Po włosku nawet piosenka o śmietniku zabrzmiałaby ekscytująco. A przekleństwa brzmią jak podziękowania. Więc dziś...  Parla con me... 

poniedziałek, 22 czerwca 2020

365 dni czyli inna historia miłosnego obłędu



Myśleliście zapewne, że będę pisać o filmie (podobno to arcydzieło ma nawet pierwowzór w książce)? BAZINGA... Nie tym razem. Dziś będzie nudno. Jak w polskim filmie bez momentów.

Po ponad 365 dniach malowania, tapetowania, odklejania, obklejania, wieszania, rozbijania i montowania czyli mówiąc krótko  urządzania domu w mojej sypialni nadal straszy goła (a jednak macie te "momenty") żarówka. I będzie straszyć dopóty, dopóki nie znajdę żyrandola idealnego. A z tym może być pewien problem. Bo albo są brzydkie jak holenderka w samo południe, albo za duże, albo za małe, albo kolor nie pasuje, albo kosztuje tyle, że musiałabym ustrojstwo kupować w towarzystwie butli tlenowej i respiratora.

No to wymyśliłam (zdawałoby się, że ułatwiając sobie życie), że lampę zrobię sama. A co! Miało być kreatywnie, obrzydliwie indywidualnie i kobieco. Najlepiej wszystko w jednym.

Był pomysł lampy z melonika (padł, bo szkoda by mi było niszczyć autentyczny melonik, a istniejące podróby wyglądały jak... podróby). Własny kapelusza  po próbie generalnej na sucho czyli bez wycinania dziury w kapelutku nie sprawdził się w pomieszczeniu kompletnie.




zdjęcia inspirujące z pinterest pochodzące

Był pomysł użycia parasolki:

Był pomysł na szarą, industrialną lampę z betonu. Padł równie szybko jak szybko odpadłby z sufitu mojego domu z papieru. Na łamanie sobie nóg przy pomocy lądującego mi w nocy betonu jakoś nie mam ochoty. Choć pewnie byłby to pierwszy przypadek połamania kończyn przy udziale abażuru.

Z prędkością światła przemknął pomysł na kulę typu cotton ball odpędzony jako oklepany i nudny acz tani, szybki i umożliwiający dopasowanie gabarytów perfekcyjnie.

Była idea zostawienia żarówki na zasadzie: nie możesz zmienić -  pokochaj, ewentualnie uszlachetniając ten kochany obiekt o bardziej ozdobną i luksusową żarówkę.


Finalnie spłynęła na mnie światłość, objawienie i pewność w jednym, że lampę zrobię sobie owszem sama, a nawet będzie ona kreatywna, obrzydliwie indywidualna i kobieca, bo ją sobie... wydziergam.
Myśl przednia. Gorzej z realizacją. Mijały kolejne dni i miesiące. Kolejne kawy wypijane podczas porannego grzebania na pinterest w poszukiwaniu inspiracji i wzorów zaczynały powoli rzeźbić mi wrzody żołądka. Schematów, wzorów i pomysłów zalew i obfitość wszelaka. Tyle, że żaden "mój ci on jest, mój ci". Albo szydełkowe, albo szydełkowe, a jak nie szydełkowe to wyglądające  jak stary sweterek obleczony na druciany stelaż. Moja wizja nijak nie chciała nagiąć się do rzeczywistości. Rzeczywistość do wizji tym bardziej.

W akcie desperacji chwyciłam za szydełko. Ja i szydełko! Równie dobrze mogłam chwycić za łopatę lub  siekierę. Albo beton. Zresztą wkrótce okazało się, że beton to ja. Weekend spędzony z szydełkiem i internetowymi tutorialami przypomniał mi dlaczego szydełka nie pokocham. Nawet za całe kolejne 365 dni. Owszem mogę stworzyć kilometry łańcuszka, hektary słupków lub półsłupków, ale połączenie tego w efektowną całość przerasta moje zdolności manualno-intelektualne.  Trudno, jestem szydełkowym betonem.

Może nawet poddałabym się tej szydełkowej traumie, ale zaparłam się jak dzika świnia, że abażur będzie. Ażurowy abażur! Skoro nie mogę wyszydełkować, to go sobie wydrutuję! Gotowców rzecz jasna nie znalazłam. Trafiłam za to na przecudne serwety i serwetki i to robione na drutach! I tak oto najpierw powstały tak zwane prototypki czyli małe wprawki przed dziełem docelowym.


Pierwsza serweta. Kolor na drugim zdjęciu bardziej zbliżony do oryginału. Dziergana z resztek bawełny. Chyba Drops. Średnica 32 cm.



 Wzór ten sam tylko eksperymentowałam z wykończeniem szydełkowym. Zrobiona z akrylu nabytego w Action. Średnica około 43 cm. Na serwetce wypinają śmiało ciałka ogródkowe ogórki. 


Inny wzór. Średnica 37 cm. Wykonana z kolejnej resztkowej bawełny. 
Serwetek nie krochmaliłam. Trochę z lenistwa, trochę dlatego, że byłam ciekawa "naturalnego" looku. Chyba jednak wymagają niewielkiego usztywnienia. Na pewno będzie to konieczne przy konstruowaniu abażura.

Miałam mocne obawy, że dziergać  będę te serwetki wieki całe, prując, rzucając czym popadnie i klnąc w trzech językach. Cóż za miłe zaskoczenie. Dziergało się ekspresowo i wielce przyjemnie. Zamiast zerkać co chwilę na ekran monitora czy telewizora, żeby kontrolować co robię, jak to było przy szydełkowaniu (i dociekając dlaczego do cholery nie wychodzi skoro niby wychodzi) mogłam sobie słuchać audiobooków czy słuchowisk. Samo szczęście! Sama rozkosz! Ekstaza dzika! Tak właśnie rodzi się obłęd przez niektórych nazywany pasją.

W serwetkach zakochałam się totalnie. Owszem, nie są mi one do życia niezbędne i utylitarnie to ja powinnam kończyć męski sweter, śmigać dalsze kocyki i ciuchy dziecięce, skarpetki i czapki, ale... Oficjalna wersja głosi, że wprawiam się, aby stworzyć ABAŻUR IDEALNY. I wiecie co? Mam ochotę baaaaaaaaardzo długo się tak wprawiać. Obawiam się, że ta biedna żarówka znowu będzie musiała poczekać...

Do posłuchania. Kompatybilnie z nastrojem.




piątek, 19 czerwca 2020

Casa di carta. Dom z papieru - ogród z horroru.



O ile o moim domu można by powiedzieć, że to dom z papieru (tych co nie czytali wcześniejszego postu informuję, że nie mieszkam w banku ;)), to ogród przydomowy nazwać mogłam ogródkiem z horroru. Co prawda trolle nie robią mi podkopów, krasnoludki (jakie by nie były) nie chowają się po krzakach, a nawet nie wykopałam żadnego trupa. Jeszcze.

Moje pierwsze wspomnienie związane z  tym ogrodem to wielki, pusty plac z drzewkiem po środku. A potem... Nawet nie wiem jak i kiedy, ten pusty plac przerodził się we wściekły busz. W natłoku codzienności, braku czasu, zmęczenia i walki z remontem nagle ten łysy placek ziemi buchnął dziką zielenią. Tak na prawdę to chwastami buchnął. I bez przesady mogę powiedzieć, że chwasty... mnie przerosły. Ba, przerosły nawet to samotne drzewko na środku ogródka.  Swoją drogą, pięknie się prezentowały. Na zdjęciach. Na żywo jednak chwast, to chwast. I tak oto tylko ubiegłego roku wywiozłam ponad 8 kontenerów zielska.


Odchwaszczony ogródek zaczął odkrywać swoje skarby. Jabłonkę z całkiem sporą ilością jabłek. Rabarbar. Truskawki. Konwalie. Wistery. Dziwaczki. Kolejne znaleziska okazały się o tyleż interesujące, co niebezpieczne. Przepiękne Trąby anielskie, zwane również  Bieluniem albo Daturą to jednoroczne krzaki, które osiągnęły wielkość około metra. Całkiem urodziwe kwiaty zamieniły się w równie urodziwe owoce przypominające nieco kasztany. Urok okazał się wprost proporcjonalny do paskudnego charakteru. Jeśli nie wiecie, to Bieluń jest rośliną trującą. Podobno trafiają się idioci, którzy używają tej rośliny jako narkotyku. Cóż... Może tak właśnie wygląda selekcja naturalna. Ja mogę powiedzieć, że z anielskim, to trąby nic wspólnego nie mają. Podczas odchwaszczania ogrodu, jeden z tych "kasztanów" zaczepił mi bluzkę. Skończyło się alergicznym poparzeniem brzucha. Zabójczo piękna roślina jak widać.

Kulki Datury, a w tle przecudnej urody chwasty.


Ubiegłoroczne chwasty w pełnej krasie i okazałości. 

Widoczek z okna poprzedniego lata. 

Tak było. A jak jest teraz? Choć do ideału ogrodu daleko, to z dumą (bo całą robotę odwaliłam sama) przedstawiam:
Na fotkę załapały się nawet meble z palet. Ale o nich chyba będzie oddzielny post.  W centralnym punkcie - wiśniośliwa - sputnik. Łysy plac pod drzewkiem docelowo ma zarosnąć się konwaliami.  



Naszła mnie teraz taka refleksja, że rośliny są jak dzieci. Radują, cieszą, wywołują uśmiech i dają szczęście, ale wymagają uwagi, pracy, miłości i zaangażowania, a czasem, kiedy chorują fundują mieszankę strachu, bólu i frustracji. Z tym, że rośliny są tańsze w utrzymaniu i można je wymienić, kiedy zaczynają działać na nerwy ;)

Mój ogródek jest płaski jako i Holandia, więc na tajemniczy ogród przerobić będzie go trudno, ale zawsze warto próbować.




Jak widać na załączonym obrazku lawendy są dwa rodzaje. A taka ci niespodzianka.... 

Uchwycić trzmiela w czasie "spokojnej" konsumpcji wbrew pozorom nie było łatwo.



Z zamierzenia ogród ma być naturalistyczny, trochę w stylu angielskim. Wiecie, niby taki chaos, ale kontrolowany. Żadnych żywopłotów ciętych pod linijkę, żadnych bukszpanów (tfu, tfu, tfu, tfu i jeszcze raz tfu) ciętych w kule, stożki czy inne pieski. Jak coś kwitnie to w kolorówce fioletu, różu i bieli. Przyjazny ptakom, pszczółkom, motylkom i ważkom, więc sporo kwiatów i krzewów kwitnących (lawenda, róże, werbena, ligustry, budleje).


Większość róż przekwitła. Po pierwszym "strzyżeniu" czekam na kolejne kwiaty. Ale uchował się taki egzemplarz. Piękna prawda?


Od strony parkingu nie można postawić żadnego ogrodzenia, zatem jedynym, słusznym i zbawiennym okazało się zrobienie sobie... żywego płotu, znaczy się żywopłotu. Tyle, że mój równo z metra cięty nie będzie. Wymieszane w nierównych rządkach rosną sobie ligustry, laurowiśnie, tarnina i budleje. Mam też ostrokrzew, hibiskus i kilka hortensji. W ramach atrakcji kolorystycznej i wizualnej występuje perukowiec. W ilościach hurtowych rozsiewa się miechunka, dziwaczek, dzikie poziomki.

Tarnina na pierwszym planie, w tle budleje. 

Perukowiec. Na razie maluch, ale mam nadzieję, że szybko się rozrośnie skutecznie odgradzając od parkingu i ciekawskich sąsiadów. 

Ogrodnik ze mnie pełną gębą :) Nawet kompostownik posiadam :)

Dziwaczek... Samosiejek w ilościach hurtowych. 

Kwitnący hibiskus. Zdjęcie z ubiegłego roku, w tym jeszcze nie zakwitł. 

Ligust  i stołujący się na nim bzyczek. 


Kącik "kwaśno mi": Rododendrony, wrzosy, modrzewnica oraz choinka poświątecznie wkopana do ziemi. Porażką okazało się posianie astrów (całe dwie torebki astrów chińskich czy peoniowych), z których nie pojawił się na tym świecie ani jeden. Podobnie było z maciejką. Nie wiem czy nasiona były do zupy, czy ja coś zrobiłam nie tak czy może Tucznik, znaczy się sąsiad przemieszczający się do mojego ogródka je zadeptał. Następną razą zrobię rozsady.
To pięknie kwitnące drzewko niestety nie moje. To azalia Tucznika.

W ramach szaleństw zaczęłam nawet przygodę z warzywniakiem.
Obowiązkowe oczywiście okazały się ogórki, które ku mojemu zaskoczeniu nie tylko urosły, ale nawet okazały się jadalne :)
Ogórki, ogóreczki, ogórczunie kochane moje. Niby takie mizeroty, ale... 



Mam też szczaw, którego w sklepie tu nie uświadczysz (chyba, że sklep jest polski, a szczaw w słoiku).
Eksperymentuję z sianiem nasionek resztkowych - super ostra papryczka "dostana" kiedyś od taty, plasterek pomidora wetknięty do gruntu, pestki różnorodne wtykane do gleby po konsumpcji...  Posiany mam jarmuż, fasolkę szparagową i kukurydzę. Czekają nabyte nasiona szpinaku, skorzonery, ogórecznika i roszponki. Powoli kompletuję zielnik. Niestety koper, majeranek i bazylia siane niemal hurtowo wschodzą, eufemistycznie mówiąc w wersjach bardzo limitowanych.

Mam też (chyba??) chrzan.

Co prawda Tucznik orzekł, że to chwast, ale uprzejmie go uświadomiłam, że nawet jeśli, to  MÓJ chwast i bardzo go lubię (chwast, nie tucznika). Swoją drogą Holendrzy, szczególnie ci z mego sąsiedztwa są... specyficzni. W ramach lenistwa ogródki wykładają kostką, kamykami albo żwirem, a ci co bardziej pracowici - trawą. Owszem bywają wyjątki posiadające ogrody na wypasie, ale to głównie ci za których kopanie, plewienie i inną czarną robotę wykonują firmy ogrodnicze. I tak oto moi skostniali a spasieni sąsiedzi ze skamieniałymi ogródkami, w których gdzieniegdzie, bez składu, ładu a już na pewno bez konceptu rosną sobie pojedyncze krzaczki, dają mi dobre rady co, gdzie i jak powinnam posadzić. Od czasu do czasu słyszę też z pewną dozą zazdrości, że JA to mam duuuuży ogród. Albo, że JA to co tydzień coś kupuję i sadzę. A raz nawet mi się zdarzyło usłyszeć, że skoro mam większy ogród, to ciekawe czy mam też większe opłaty?! I tu czara się przelała i odparłam -że owszem mam-  za wodę, bo mam więcej powierzchni do podlewania.  Pffff... no, to sobie ulżyłam. O sąsiadach to chyba specjalny post nawet by się uzbierał...


Ale wracając do mojego "dużego" ogrodu... Może  i nie ma szans na stanie się tajemniczym, ale na pewno jest pełen niespodzianek. Z malw posianych gdzieś planowo nie wylazła ani jedna. Wylazły za to tam, gdzie ich absolutnie nie siałam. Konwalie, które uwielbiam i które chciałam nawet specjalnie zamawiać znalazły się całkiem niespodziewanie w niespodziewanych miejscach. Przeflancowałam je pod sputnik, znaczy się pod śliwowiśnię. I teraz czekam, aż się rozprzestrzenią i pokryją tą łysą połać pod drzewkiem. Bez mała przy każdym odchwaszczaniu natykam się na kolejne wisterie, które albo przesadzam, albo rozdaję i jak tak dalej pójdzie to chyba zacznę sadzonki sprzedawać.

Malwa niespodzianka i równo przycięta Tfuja (znaczy się tuja) sąsiada.. 

Wisteria - jeszcze bez kwiatów i łopata w akcji podczas kopania ogrodu. 

Wciśnięta pod mur domu konwalia. Miałam szczere chęci ją przesadzić, ale musiałabym zrywać płytki. Skoro tam się ulokowała...

To mój pierwszy własny ogród, więc z doświadczeniem krucho, ale... jak nie wiem to szukam, sprawdzam i pytam.

Bywa też śmiesznie. Szczęśliwa jak sasanka na stepie kupuję w super cenie czarną porzeczkę, jesienną malinę i jeżynę. Co prawda jeżyna jakoś tak podejrzanie dziwnie mi wygląda, ale na obrazku jak byk jeżyna, to okularów do czytania w torebce nie szukam. Nad wykopanym dołkiem nachodzi mnie znowu refleksja, że jeżynie to jakoś tak liście inaczej wyglądają. Chwytam za etykietę, rękę teleskopuję... no tak... kupiłam sobie super radośnie czarną morwę zamiast jeżyny.

Niech moc zieleni będzie z Wami. Udanego weekendu!