Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

czwartek, 23 grudnia 2021

Mag i Krav Maga

Cisza w eterze. Ale jeśli ktoś po ostatnim poście martwił się o moje życie i zdrowie (o ja naiwna), to śpieszę donieść, że żyję. Choć historia opisana wcześniej miała niestety swój ciąg dalszy.

 Bohater poprzedniego odcinka został wyrzucony z pracy (w sumie z pracy to sam się wyrzucił) i służbowego mieszkania. I wydawałoby się, że po problemie. O ja naiwna. 

Dwa dni po incydencie czekał na ulicy z rachitycznym bukiecikiem w celu przeproszenia i rozmowy. Normalny człowiek załatwiłby sprawę wchodząc do firmy, a nie warując na rogu. Wydarłam się, że ma odejść, nie podchodzić, że nie chcę z nim rozmawiać i nie potrzebuję jego przeprosin. Normalny człowiek by zrozumiał, ale małolat do normalnych nie należy. I lazło toto za nami (na szczęście szłam z koleżanką), a że szłyśmy do podziemnego parkingu uznałyśmy, że bezpieczniej będzie wrócić do biura. Szef się wściekł ,wezwał policję, a sam ruszył, żeby toto złapać. Złapał i wstrząsnął nieco. Policja przyjechała i wstrząsnęła mną.

Pani policjantka  poinformowała mnie z miną, jakby patrzyła na spluwaczkę dla gruźlików, że moje słowo przeciwko jego słowu, a jakby znowu się pojawił to mogę oczywiście to zgłosić, ale sądowa procedura zakazu zbliżania jest długa i kosztowna. Z tą samą miną niczym do gangstera w amerykańskim filmie, względnie upośledzonej umysłowo co drugie zdanie powtarzała : DO YOU UNDERSTAND? DO YOU UNDERSTAND? Tak, zrozumiałam. Agresor i przestępca, względnie zboczony psychol ma być traktowany godnie, a ofiara ma co najwyżej prawo do godnego pochówku. Za który rzecz jasna sama zapłaci. 

Finalnie młodziak zniknął z horyzontu (i oby tak zostało), ale to zapewne dlatego, że przemówiła do niego wstrząsowa terapia  mojego szefa, a nie łagodność policyjnej połajanki.

Wiedząc, że na policję nie ma co liczyć, a szef nie będzie mnie do końca życia przyprowadzał i odporowadzał na parking niczym dziecko do przedszkola zapisałam się na Krav Magę. Po pierwszej lekcji próbnej byłam zachwycona. Po kolejnych zresztą też. W przeciwieństwie do tradycyjnych sztuk walki jest szybciej przyswajalna i skuteczniejsza. Zasady są proste - unikaj miejsc niebezpiecznych (co prawda nawet własny samochód jak się okazuje może stać się pułapką). Po drugie jak już jesteś w takim miejscu - to oddal się najszybciej jak się da. Po trzecie, jak nie możesz uciec - to walcz używając wszystkich dostępnych środków, umiejętności i narzędzi. Bez pardonu, litości i współczucia.  Bij w skronie, uszy, wbijaj paznokcie w oczy, gryź i kop w te części ciała, które niektórzy obnażają. Nigdy nie sądziłam, że założenie rękawic bokserskich i okładanie nimi, kopanie oraz rzucanie przeciwnikiem o ziemię może być takie... relaksujące i przyjemne. Widać drzemią we mnie nieodkryte pokłady psychopatii  :) 

I tu następuje kolejny przypadek - wypadek. Bo przecież u mnie nic nie może być łatwo i bezproblemowo. Po jednym z treningów zbieraliśmy maty rozłożone na podłodze i układaliśmy je na specjalny  wózek. I tak się zdarzyło, że ten wózek najechał mi na stopę. Cóż... zerwało mi skórę z palca a paznokieć został w skarpetce. Rana się wygoiła i wróciłam na treningi. I tu następuje kolejne prawo serii rzucającej kłody pod nogi, bo dopadła NL koleina paranoja covida i chmara  restrykcji zakazujących. Szczepionki, kody, a finalnie totalny lockdown. Czekam na godzinę policyjną i strzelanie do niezaszczepionych. 

Ale żeby nie było, że blog robótkowy bez robótek śmiga, wrzucam foty kardiganu, co to się robi powoli, mozolnie i ospale.




Tak wiem zdjęcia wołają o pomstę do nieba i więcej światła. Ale cóż... taka pora - rano ciemno, po południu ciemno, a w ciągu dnia albo jestem w pracy, albo szaroburo...  Oby do wiosny!


środa, 6 października 2021

Z życia Intercedente czyli czemu nie należy pomagać Polakom

Pracuję  w biurze. Nie dźwigam ciężarów, nie pokonuję 20 kilometrów dziennie, nie chodzę uwalona farbami... Jak miło... Pracuję w biurze. Mogę nosić czyste ubrania, sukienki i buty na obcasie. Jak miło... Rekrutuję ludzi, albo raczej to co się ludźmi mieni. Noooo... to zrekrutowałam taki jeden element. Problemy trochę na własne życzenie czyli na okoliczność mientkiego serca i konieczności - bo ludzi do roboty nie ma i łapie się każde gówno, które się napatoczy. Gówno podczas rekrutacji nie śmierdziało za bardzo. Raczej było niczym mięsko w sklepie, co to niby ma jeszcze ważny termin przydatności do spożycia, ale budzi poważne obawy co do konsumpcji. Przekładając z konsupcyjnej metafory na życie rekrutera - płynie opowieść jaki to biedny i nieszczęśliwy, i pracę stracił, i w innym biurze go nie chcą, i mieszkać nie będzie miał gdzie, i w ogóle i w szczególe - świat przeciwko niemu... To się go bierze. Bo ludzi do roboty nie ma, a serce za miekkie. 

Mija tydzień i gówno z jednej firmy wylatuje. W sumie nawet nie bardzo wiadomo dlaczego, ale cóż... nasz klient, nasz pan - tłumaczyć się nie musi. Gówno idzie do innej. A tam mu się nie podoba... Oj... Pewnie poszedłby do trzeciej, a może i do czwartej  i piątej gdybyśmy takie firmy co to gamoni władających jeno polskim językiem (a i to bez  zrozumienia) potrzebują. A tu akurat posucha.

Odwożę element z firmy do domu i komunikuję gamoniowi, że pracy dla niego nie mamy i z firmowego mieszkania musi się wyprowadzić. I tu następuje tak zwane katharsis. Element zaczyna mi się w samochodzie rozbierać. Jadę. Na drogę patrzę, na rondach kręcę, na wszechobecne rowery uważam. I w którymś momencie kontem oka widzę, że gówno, gamoń vel patologia eksponuje swoje... genitalia. Mordę wydzieram, że ma się odziać. Raz. Drugi. Trzeci. Nie dość, że głupi to widać jeszcze głuchy.   Dopiero chwycienie za telefon i informacja, że dzwonię na policję skutkują. Zatrzymuję się każę mu wysiadać. Raz. Drugi. Trzeci. W końcu wydzieram się - wypierdalaj z mojego samochodu. Głaszcze mnie po ramieniu jakbym to ja, kurwa miała problem. Nie dotykaj mnie i wypierdalaj z mojego samochodu!

Niby środek miasta, niby dzień, a ja zaczynam mieć atak paniki.  I myślę sobie - co ja takiego zrobiłam? Dlaczego? Czemu mnie się to przytrafiło? Bo lakier na paznokciach mam czerwony? Bo nie drę mordy zaraz po "dzień dobry"? Bo pomogłam komuś, kto na to nie zasługuje? I wreszcie - czemu to ja czuję się jak gówno? A potem - no przecież nic się nie stało. Przesadzasz. Dasz radę. Silna jesteś. 

Cóż... wyrzucę go na ulicę. I nie będę mieć wyrzutów sumienia. A następnym razem - serce utwardzę żywicą epoksydową.

 Na facebooku roi się od takich biednych pokrzywdzonych, którym biura pracy krzywdę robią. Nikt nie wyrzuca ludzi na ulicę bez powodu. Ale żaden z nich  nie przyzna się, że coś ukradł, zdemolował, do pracy nie chodził, chlał na umór itp. itd. Cóż... Jesteś gównem i do szamba wrócisz. 

 Pewnie za jakiś czas wyda mi się to śmieszne. Kolejna historyjka, którą można będzie zabawiać znajomych. Ale teraz... Ale teraz... nie jest mi do śmiechu. Nomen omen niedawno koleżanka powiedziała, że z takimi opowieściami to powinnam zostać stand upperką. Kto wie... Na razie, żeby być stand up muszę być rise up. Tak mi dopomóż Bóg i Buspiron. 

sobota, 26 czerwca 2021

Tak krawiec kraje jak mu materii staje czyli uszyj sobie namiot.

Mus i przymus. Życie zmusiło mnie, żebym znowu siadła do maszyny. Przytyło mi się. I długo łudziłam się, że to ciuchy się pokurczyły w praniu, ale waga szczerze a okrutnie uświadomiła mi bolesną i... ciężką prawdę - trzeba zrzucić kilka kilogramów. No cóż... Chciałabym dołączyć do tłumu usprawiedliwiających się, że ciąża, że rzucenie palenia, że stres, że antydepresanty, że tarczyca... Ale prawda jest taka, że to zawsze jest nasza wina. Uświadomienie sobie, że samo się nie schudnie to był pierwszy krok. Drugi - dieta. A jakże, w pierwszym odruchu paniki rzuciłam się na te "najskuteczniejsze" czytaj - najgłupsze. W moim przypadku - dieta ujemnych kalorii. Po tygodniu wcinania ogórków, selera naciowego i oglądania z wyrzutem sumienia każdego kolejnego listka szpinaku pracując w ogródku rąbnęłam jak długa prosto w lawendę. Spokojnie. Lawendzie nic się nie stało!
Dietę lekko zmodyfikowałam, włączyłam ćwiczenia i kilosów z lekka zaczęło ubywać. Jednak okazało się, że brakuje mi ciuchów, w których mogłabym wyjść między ludzi. Ostały mi się dwie sukienki w których wyglądałam jak człowiek a nie bomba atomowa. Nabycie czegoś co spełniałoby moje mocno wygórowane wymagania tradycyjnie okazało się niewykonalne. Świat i sklepy oferowały mi worki, albo worki, albo worki. Dziękuję, ale i tak już czuję się jakbym pokutę odbywała.

Trudna rada, trzeba szyć. Polazłam zatem na strych, pogrzebałam w pudłach z materiałami i wyciągnęłam coś na czym będę eksperymentować. Szczęśliwie znalazły się jakieś kawałki satyny i bawełny nabyte nie wiem kiedy i po co. To czas na szukanie wykroju. Miało być luźno, ale nie workowo, prosto, bez zamka (wszywanie zamków w satyny to dla mnie męka), i na tyle uniwersalnie abym mogła to nosić zarówno teraz jak i wtedy, gdy wrócę do mojego XS (ciągle się łudzę).

Przypomniało mi się, że dawno temu mama uszyła mi józefinkę, którą uwielbiałam i nosiłam aż do zdarcia. Dosłownie. I to jest to! Dopasowana na górze, odcinana i luźna na dole... Ideał.
Przewaliłam wszystkie Burdy, przetrząsnęłam pinterest i... kicha. Jak w sklepach. Znowu albo pojawiała się kwestia zamka, albo jak to w oryginalnych empire dress - guziczków czy sznurowań. A tak się składa, że służącej vel pokojówki coby mi te guziczki na plecach zapinała nie posiadam. A szkoda.
Nie ma wykroju? To go sobie zrobię. Wymyślę. Taaa...

Finalnie, jak to zwykle bywa - co innego się chciało, co innego się ma. A ja mam namiot. Taką dwójeczkę bez tropiku. Namiocik z bawełny, więc idealny na lato, wiosnę a nawet jesień i zimę jak się pod spód zapoda termo-bluzeczkę i ciepłe rajstopy. 






Post przeleżakował zapomniany przez wiele sezonów i z lekka się zdezaktualizował, bo gabaryty zaczęły mi wracać do normy. Sukienka okazała się strzałem w dziesiątkę i nawet przy mniejszych wymiarach nosi się fantastycznie. Luźna, mięciutka i przewiewna.  Jak tylko czas pozwoli pewnie powstaną następne. Udanego weekendu! 

poniedziałek, 31 maja 2021

Wyjątkowo zimny maj czyli długi post ogrodniczy

Pogoda w tym roku nie rozpieszcza. Koniec maja, a temperatury ciągle oscylowały w granicach 15 stopni.  I dopiero od piątku zrobiło się nieco cieplej.  Do tego nieustanne deszcze, zimne wiatry... Eeeeech...  Ogrodnicze plany szlafił trag, bo ogórki i pomidory w normalnych holenderskich warunkach planowałam wysadzić do gruntu na przełomie kwietnia i maja, a sadzonki nadal tkwią w mieszkaniu doprowadzając mnie do szewskiej pasji. 

Część domowej kolekcji sadzonek.


W pogodowym serialu "zdążyć przed deszczem" udało mi się na raty wyplewić ogródek, posadzić około 70 mieczyków i lilii oraz dosadzić kilka roślinek. Pandemia pokrzyżowała mi plany nasadzeń, bo kilka roślin, które sobie wymarzyłam  okazało się nie do zdobycia. Ludzie siedzą w domach i z nudów grzebią w ogródkach.  Nie udało mi się zdobyć ceanothusa (prusznika), białej forsycji, callicarpy, oczaru w kolorze ametystu, akebii i tamaryszka. Porzuciłam nadzieje na zdobycie krzewu pigwy w przyzwoitej cenie o satysfakcjonującej mnie wielkości. Upolowałam za to dwa osmanthusy, trawy liriope, ciemnofioletowy bez, pieris, różową trawę pampasową oraz... judaszowca, który jak na razie ciągle świeci gołymi gałązkami.  

Ogródek wzbogacił się o gruszkę nabytą w Aldim. Kupiona za komiczne pieniądze, zapakowana w jutowy woreczek, który po otworzeniu ukazał jakieś dziwne trociny, z których wyłaniały się rachityczne korzenie. Nie miałam zbyt wielkich złudzeń, że coś z tego drzewka będzie, ale wydarzył się mały cud i produkt z Aldiego wypuścił listki. Alleluja! 




Goździki brodate z ubiegłego roku. A wydawało mi się, że są jednoroczne.



Perukowiec jeszcze przed zawiązaniem puchatych kwiatów.
Rododendron. Większy krzak dopadło jakieś  brązowienie liści i pąków i obawiam się, że będę musiała się go pozbyć.

Kwitnąca azalia sąsiada. Na pierwszym planie moja wisteria/glicynia vel blauwe regen samosiejka, za nią rosnące jak wściekłe maliny oraz czarna i biała porzeczka. O ile anomalie pogodowe się uspokoją może nawet już w tym roku będę cieszyć się ich owocami. 



Fuksje z Lidla. A w rogu hartujący się pomidor. 



Ogólny widoczek na zieleniący się ogródek. Tulipany kwitły dokładnie miesiąc. 




W sklepie z nasionkami zaopatrzyłam się w przeróżne, nietypowe zioła między innymi białą szałwię. Niestety jakość nasion okazała się żenująca. Większość w ogóle nie wykiełkowała, a te które się wykluły pojawiły się w ilości max 3 sztuk. No cóż... więcej tam nic nie zamówię. 



Plany ogrodowe zakładają jeszcze zrobienie ścieżki. Pierwotnie miała przypominać coś takiego:
Zdjęcie pochodzi z pinterest https://pl.pinterest.com/pin/574842339943352613/

Grzebiąc na pinterest znalazłam kolejną inspirację, która bardziej mnie korci i chyba wymagała będzie mniejszego nakładu pracy (lenistwo li to czy brak czasu?)




Ambitne plany ogrodowe zakładają także zrobienie od strony kuchni pergoli, na której od strony zewnętrznej pięłyby się akebia, wiciokrzew i róże, a od strony domu pnące warzywa, choćby ogórki lub cukinia. Ilość pracy oraz parszywa pogoda  skutecznie mnie na razie stopuje. 

Na koniec piosenka chodząca za mną od jakiegoś czasu czyli Kora i Wyjątkowo zimny maj. Wpasowuje się w nastrój i okoliczności przyrody.












niedziela, 23 maja 2021

Myszka Pudzianka

Jestem a jakoby mnie nie było. Życie dopadło. Chwyciło za gardło i trzyma. Post z Myszowatą zrobioną już jakiś czas temu, ale nie było czasu i siły... Dopada to co było. Wspomnienia... Stare traumy, nowe problemy. Brak energii paraliżujący bardziej niż covid 19. Wściekam się na siebie i okoliczności życiowe, że nawet brak czasu i sił, aby zaglądać na obserwowane blogi. Życie.... Czy to jest życie? Czy może raczej walka o przetrwanie? Fight for life... 

 

Myszowata... Duża wyszła. Jak na mysz domową obronną przystało. Dziergana z elementów robionych na płasko i zszywanych. Oj... 



Się suszą... Jako suszarka (całkiem nieźle się zresztą spisująca) wystąpiły gąbki z ogrodowych poduch osłonięte prześcieradłem.



Myszka elegantka większa od kota i dwulatki. 

Ta sama mysz, w innym ubranku.


Zabawka powstała według projektu Knitted Animal Friends Louise Crowther. O ile życie zwolni, to powstaną inne zwierzątka. 



Chciałam napisać coś błyskotliwego, zabawnego, stawiającego do pionu. Bo pisanie to zawsze była terapia. A tu co? Życie... Płasko jak w Holandii, szaro jak w Polsce.... Życie... Tak... trzeba czasu by wrócić do normalności, zapomnieć, wybaczyć itp... A mijają kolejne lata i nic się nie zmienia. Ale będzie dobrze, prawda?