Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.
Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.
Pogoda w tym roku nie rozpieszcza. Koniec maja, a temperatury ciągle oscylowały w granicach 15 stopni. I dopiero od piątku zrobiło się nieco cieplej. Do tego nieustanne deszcze, zimne wiatry... Eeeeech... Ogrodnicze plany szlafił trag, bo ogórki i pomidory w normalnych holenderskich warunkach planowałam wysadzić do gruntu na przełomie kwietnia i maja, a sadzonki nadal tkwią w mieszkaniu doprowadzając mnie do szewskiej pasji.
Część domowej kolekcji sadzonek.
W pogodowym serialu "zdążyć przed deszczem" udało mi się na raty wyplewić ogródek, posadzić około 70 mieczyków i lilii oraz dosadzić kilka roślinek. Pandemia pokrzyżowała mi plany nasadzeń, bo kilka roślin, które sobie wymarzyłam okazało się nie do zdobycia. Ludzie siedzą w domach i z nudów grzebią w ogródkach. Nie udało mi się zdobyć ceanothusa (prusznika), białej forsycji, callicarpy, oczaru w kolorze ametystu, akebii i tamaryszka. Porzuciłam nadzieje na zdobycie krzewu pigwy w przyzwoitej cenie o satysfakcjonującej mnie wielkości. Upolowałam za to dwa osmanthusy, trawy liriope, ciemnofioletowy bez, pieris, różową trawę pampasową oraz... judaszowca, który jak na razie ciągle świeci gołymi gałązkami.
Ogródek wzbogacił się o gruszkę nabytą w Aldim. Kupiona za komiczne pieniądze, zapakowana w jutowy woreczek, który po otworzeniu ukazał jakieś dziwne trociny, z których wyłaniały się rachityczne korzenie. Nie miałam zbyt wielkich złudzeń, że coś z tego drzewka będzie, ale wydarzył się mały cud i produkt z Aldiego wypuścił listki. Alleluja!
Goździki brodate z ubiegłego roku. A wydawało mi się, że są jednoroczne.
Perukowiec jeszcze przed zawiązaniem puchatych kwiatów.
Rododendron. Większy krzak dopadło jakieś brązowienie liści i pąków i obawiam się, że będę musiała się go pozbyć.
Kwitnąca azalia sąsiada. Na pierwszym planie moja wisteria/glicynia vel blauwe regen samosiejka, za nią rosnące jak wściekłe maliny oraz czarna i biała porzeczka. O ile anomalie pogodowe się uspokoją może nawet już w tym roku będę cieszyć się ich owocami.
Fuksje z Lidla. A w rogu hartujący się pomidor.
Ogólny widoczek na zieleniący się ogródek. Tulipany kwitły dokładnie miesiąc.
W sklepie z nasionkami zaopatrzyłam się w przeróżne, nietypowe zioła między innymi białą szałwię. Niestety jakość nasion okazała się żenująca. Większość w ogóle nie wykiełkowała, a te które się wykluły pojawiły się w ilości max 3 sztuk. No cóż... więcej tam nic nie zamówię.
Plany ogrodowe zakładają jeszcze zrobienie ścieżki. Pierwotnie miała przypominać coś takiego:
Zdjęcie pochodzi z pinterest https://pl.pinterest.com/pin/574842339943352613/
Grzebiąc na pinterest znalazłam kolejną inspirację, która bardziej mnie korci i chyba wymagała będzie mniejszego nakładu pracy (lenistwo li to czy brak czasu?)
Ambitne plany ogrodowe zakładają także zrobienie od strony kuchni pergoli, na której od strony zewnętrznej pięłyby się akebia, wiciokrzew i róże, a od strony domu pnące warzywa, choćby ogórki lub cukinia. Ilość pracy oraz parszywa pogoda skutecznie mnie na razie stopuje.
Na koniec piosenka chodząca za mną od jakiegoś czasu czyli Kora i Wyjątkowo zimny maj. Wpasowuje się w nastrój i okoliczności przyrody.
Myśleliście zapewne, że będę pisać o filmie (podobno to arcydzieło ma nawet pierwowzór w książce)? BAZINGA... Nie tym razem. Dziś będzie nudno. Jak w polskim filmie bez momentów.
Po ponad 365 dniach malowania, tapetowania, odklejania, obklejania, wieszania, rozbijania i montowania czyli mówiąc krótko urządzania domu w mojej sypialni nadal straszy goła (a jednak macie te "momenty") żarówka. I będzie straszyć dopóty, dopóki nie znajdę żyrandola idealnego. A z tym może być pewien problem. Bo albo są brzydkie jak holenderka w samo południe, albo za duże, albo za małe, albo kolor nie pasuje, albo kosztuje tyle, że musiałabym ustrojstwo kupować w towarzystwie butli tlenowej i respiratora.
No to wymyśliłam (zdawałoby się, że ułatwiając sobie życie), że lampę zrobię sama. A co! Miało być kreatywnie, obrzydliwie indywidualnie i kobieco. Najlepiej wszystko w jednym.
Był pomysł lampy z melonika (padł, bo szkoda by mi było niszczyć autentyczny melonik, a istniejące podróby wyglądały jak... podróby). Własny kapelusza po próbie generalnej na sucho czyli bez wycinania dziury w kapelutku nie sprawdził się w pomieszczeniu kompletnie.
zdjęcia inspirujące z pinterest pochodzące
Był pomysł użycia parasolki:
Był pomysł na szarą, industrialną lampę z betonu. Padł równie szybko jak szybko odpadłby z sufitu mojego domu z papieru. Na łamanie sobie nóg przy pomocy lądującego mi w nocy betonu jakoś nie mam ochoty. Choć pewnie byłby to pierwszy przypadek połamania kończyn przy udziale abażuru.
Z prędkością światła przemknął pomysł na kulę typu cotton ball odpędzony jako oklepany i nudny acz tani, szybki i umożliwiający dopasowanie gabarytów perfekcyjnie.
Była idea zostawienia żarówki na zasadzie: nie możesz zmienić - pokochaj, ewentualnie uszlachetniając ten kochany obiekt o bardziej ozdobną i luksusową żarówkę.
Finalnie spłynęła na mnie światłość, objawienie i pewność w jednym, że lampę zrobię sobie owszem sama, a nawet będzie ona kreatywna, obrzydliwie indywidualna i kobieca, bo ją sobie... wydziergam.
Myśl przednia. Gorzej z realizacją. Mijały kolejne dni i miesiące. Kolejne kawy wypijane podczas porannego grzebania na pinterest w poszukiwaniu inspiracji i wzorów zaczynały powoli rzeźbić mi wrzody żołądka. Schematów, wzorów i pomysłów zalew i obfitość wszelaka. Tyle, że żaden "mój ci on jest, mój ci". Albo szydełkowe, albo szydełkowe, a jak nie szydełkowe to wyglądające jak stary sweterek obleczony na druciany stelaż. Moja wizja nijak nie chciała nagiąć się do rzeczywistości. Rzeczywistość do wizji tym bardziej.
W akcie desperacji chwyciłam za szydełko. Ja i szydełko! Równie dobrze mogłam chwycić za łopatę lub siekierę. Albo beton. Zresztą wkrótce okazało się, że beton to ja. Weekend spędzony z szydełkiem i internetowymi tutorialami przypomniał mi dlaczego szydełka nie pokocham. Nawet za całe kolejne 365 dni. Owszem mogę stworzyć kilometry łańcuszka, hektary słupków lub półsłupków, ale połączenie tego w efektowną całość przerasta moje zdolności manualno-intelektualne. Trudno, jestem szydełkowym betonem.
Może nawet poddałabym się tej szydełkowej traumie, ale zaparłam się jak dzika świnia, że abażur będzie. Ażurowy abażur! Skoro nie mogę wyszydełkować, to go sobie wydrutuję! Gotowców rzecz jasna nie znalazłam. Trafiłam za to na przecudne serwety i serwetki i to robione na drutach! I tak oto najpierw powstały tak zwane prototypki czyli małe wprawki przed dziełem docelowym.
Pierwsza serweta. Kolor na drugim zdjęciu bardziej zbliżony do oryginału. Dziergana z resztek bawełny. Chyba Drops. Średnica 32 cm.
Wzór ten sam tylko eksperymentowałam z wykończeniem szydełkowym. Zrobiona z akrylu nabytego w Action. Średnica około 43 cm. Na serwetce wypinają śmiało ciałka ogródkowe ogórki.
Inny wzór. Średnica 37 cm. Wykonana z kolejnej resztkowej bawełny.
Serwetek nie krochmaliłam. Trochę z lenistwa, trochę dlatego, że byłam ciekawa "naturalnego" looku. Chyba jednak wymagają niewielkiego usztywnienia. Na pewno będzie to konieczne przy konstruowaniu abażura.
Miałam mocne obawy, że dziergać będę te serwetki wieki całe, prując, rzucając czym popadnie i klnąc w trzech językach. Cóż za miłe zaskoczenie. Dziergało się ekspresowo i wielce przyjemnie. Zamiast zerkać co chwilę na ekran monitora czy telewizora, żeby kontrolować co robię, jak to było przy szydełkowaniu (i dociekając dlaczego do cholery nie wychodzi skoro niby wychodzi) mogłam sobie słuchać audiobooków czy słuchowisk. Samo szczęście! Sama rozkosz! Ekstaza dzika! Tak właśnie rodzi się obłęd przez niektórych nazywany pasją.
W serwetkach zakochałam się totalnie. Owszem, nie są mi one do życia niezbędne i utylitarnie to ja powinnam kończyć męski sweter, śmigać dalsze kocyki i ciuchy dziecięce, skarpetki i czapki, ale... Oficjalna wersja głosi, że wprawiam się, aby stworzyć ABAŻUR IDEALNY. I wiecie co? Mam ochotę baaaaaaaaardzo długo się tak wprawiać. Obawiam się, że ta biedna żarówka znowu będzie musiała poczekać...
Z Nowym Rokiem stałam się szczęśliwą posiadaczką książki Droomjurken. Little Black Dress autorstwa Dolin Bliss O'Shea. O pierwszej cześci z tej serii Droomjurkenpisałam już wcześniej. Druga część jest jak dla mnie jeszcze bardziej smakowita. Owszem, projekty są dosyć proste. Jednak w przypadku małych czarnych jest to tylko i wyłącznie plus. Swoją drogą często szukałam prostych, sprawdzonych, klasycznych modeli i niestety znalezienie takowych obecnie bywa to trudne. Coraz częściej najbardziej popularne źródło wykrojów czyli Burda raczy nas futurystycznymi dziwolągami, które może i realizują wizje projektantów, ale jak dla mnie nie nadają się do założenia na grzbiet i pokazania światu.
Baza wykrojów z prostymi modelami, które dzięki zmianie materiału, koloru, wykończenia czy dodatków dostają nowe życie wydaje mi się świetnym pomysłem.
Ta książka obfituje w takie właśnie wykroje. Proste, klasyczne, bez udziwnień, bez przekombinowania.
Wszystkie zamieszczone zdjęcia są skanami z książki.
Szata graficzna i oprawa książki utrzymana jest w takiej samej stylistyce jak pierwsza część. Karty z wykrojami umieszczone są w dołączonej kartonowej kopercie.
Jednak w Little Black Dress wstępna część dotycząca technik szycia jest bardziej rozbudowana.
Książka zawiera 20 wykrojów podstawowych sukienek, które odpowiednio modyfikowane z małych czarnych mogą przeobrażać się w kreacje o różnych stylach na różne okazje. Wśród nazwisk, które sugnują te modele znajdziemy: Coco Chanel, Joan Crawford, Avę Gardner, Grace Kelly, Mary Quant, Lizę Minelli, Anjelicę Huston, Księżną Dianę, Kate Moss i Audrey Hepburn.
Choćby dla sukienki Audrey z filmu Sabrina warto nabyć tą książkę.
I właśnie od tej sukienki, która kusi już z okładki zaczynam.
Oryginalna sukienka z filmu jest dłuższa niż prezentowany w książce model, ale któż by się przejmował takim detalem?
Schemat "Sabriny".
Drugi wariant tej samej sukienki. Zamiast zamaszystego dołu, prosta ołówkowa spódnica. Jak dla mnie równie urocza.
Co prawda "Sabrina" nie jest moją wymarzoną sukienką Audrey. Tak wiem, nie jestem oryginalna marząc o sukienkce ze Śniadania u Tiffaniego. Choć muszę też przyznać, że "Sabrina" jest praktyczniejsza i założenie jej nie wymaga super okazji i czerwonych dywanów.
A teraz pozostałe przykłady i moje kompilacyjne kombinacje z gimpem. Pierwszy raz się tak bawię, więc przymknijcie oko na niedociągnięcia.
Model bardzo podobny do prezentowanej w pierwszej książce sukienki Marilyn Monroe.
I pomyśleć, że długo szukałam prostej sukienki z wodą i lekko kimonowym rękawem. Prosta, łatwa do uszycia, a jednocześnie dająca tyle możliwości.
Piękna, kobieca sukienka.
W tym przypadku rzekłabym, że przeróbka jest lepsza od oryginału. Sukienka Kate Moss jak dla mnie przez nadmiar koronki jest wręcz wulgarna. Model przedstawiony w książce, z podszewką zdecydowanie bardziej mi się podoba.
Klasyczna mała czarna. Boska w swojej prostocie.
Oba warianty bardzo mi się podobają. Uwielbiam kopertowe fatałaszki.
Moim zdaniem najmniej ciekawa sukienka. Trochę pensjonarka, trochę Lolitka. W każdym razie nie mój klimat. Drugi model tej sukienki już bardziej do mnie przemawia, choć i tak uważam, że to najsłabszy model.
Dla osób szukających wysublimowanych i skomplikowanych projektów ta książka może być zbyt prosta. Dla tych, którzy cenią klasyczną prostotę, ponadczasową elegancję i nostalgię retro stylu może być źródłem inspiracji.
Mój egzemplarz jest po holendersku, ale oryginalne wydanie jest po angielsku.
Książka do nabycia na amazon.com, ebay.com lub bol.com. Niestety nie wiem jak jest z jej dostępnością w Polandii.
Rob, hartelijk bedankt voor dit boek! En voor Pluk ook ;)
Dzięki genialnej odżywce Eveline 8w1 (chyba nawet przebiła Nail Tek) udało mi się wyhodować długie paznokcie i naszło mnie na eksperymenty.
Jako wielbicielka Dity von Teese postanowiłam zafundować swoim paznokciom wycieczkę na księżyc. Nooo... na połówkę księżyca dokładniej.
Co potrzebujemy na taką wyprawę?
Lakier bazowy- bezbarwny albo odżywkę, w moim przypadku ww. Eveline. Zabezpiecza nam płytkę przed przefarbowaniem oraz sprawia, że kolorowy lakier lepiej się trzyma.
Dwa kontrastowe lakiery. U mnie różowy - Perfekt Pink z Lidla oraz czarny- firma marki firma kupiony sto lat temu nie wiadomo gdzie.
Lakier zabezpieczający na wierzch.
Paski stickery. Najlepsze oczywiście są profesjonalne, do tego celu
stworzone. Z braku takowych pod ręką użyłam stickerów do drukowania
etykiet.
Duża dawka anielskiej cierpliwości i czasu.
Zaczynamy od pomalowania paznokci lakierem bazowym. Jak to zrobić wie każdy, więc pokazywać nie muszę. Po wyschnięciu na cały paznokieć nakładamy pierwszy lakier - tutaj pink perfect.
Czekamy aż wyschnie. I tu zaczyna się zabawa. Jeśli mamy gotowe naklejki idzie nam łatwiej. Jeśli nie, chwytamy za nożyczki i stickery (może być też taśma malarska) i wycinamy formy półksiężyców, które przyklejamy na paznokcie.Wygląda to mniej więcej tak:
Na tak przygotowane paznokcie nakładamy drugi, wierzchni lakier - u mnie czarny. I tu uwaga - paski muszą być bardzo dokładnie przyklejone. Niestety przy dosyć sztywnym papierze do etykiet gdzie niegdzie wierzchni lakier mi podciekł i efekt nie był satysfakcjonujący.
Kiedy lakier wyschnie delikatnie odrywamy paseczki i naszym oczom ukazuje się to, co zobaczył Neil Armstrong czyli mały kawałek księżyca.
Dziwne światło, dziwne zdjęcie, ale na wszystkich innych czarne końcówki wpadały w czarną.. dziurę.
Pozostaje nam teraz tylko uzbroić się w patyczek higieniczny i zmywacz do paznokci i wyczyścić skórki, względnie dokonać poprawek. A na koniec nałożyć utwardzacz vel lakier bezbarwny.
Może nie wyszło najgorzej, ale efekt ciągle mnie nie satysfakcjonuje. Będę ćwiczyć na lepszych lakierach.
Moja przygoda co prawda nie jest wielkim krokiem dla ludzkości, ale może komuś przydadzą się moje obserwacje:
- bez dobrego lakieru (zwłaszcza tego wierzchniego) nie ma co zaczynać zabawy. Mój leciwy czarny lakier nie dość, że gęsty to ma też beznadziejny pędzelek,
- jakość paseczków oraz ich idealne przyklejenie ma decydujące znaczenie dla uzyskania efektu końcowego,
- wierzchni lakier, moim zdaniem powinien być ciemniejszy. Dzięki temu pierwszy lakier łatwiej zostanie pokryty i nie musimy nakładać wielu warstw lakierów.
Strzelanie fotek jedną ręką, bo druga jest fotografowana przy tradycyjnie już beznadziejnym świetle to zadanie dla jednorękiego bandyty. Już chyba wolę bawić się tym przykurczonym pędzelkiem w wyschniętym lakierze :)
Dorarthea w poście kobieta i koń pokazała swoje gorsetowe inspiracje. Idąc jej tropem chciałam pokazać Wam co mnie się podoba, inspiruje i siedzi w głowie. Pisząc tego posta uświadomiłam sobie, że raczej inspirują mnie konkretne postaci niż modele czy wzory.
Pierwszą inspiracją, najbardziej historyczną, ale mimo wszystko (w moim odczuciu) najbardziej również erotyczną jest Królowa Margot... Notabene bohaterka jednego z moich ulubionych filmów.
A tu graficzna wariacja tego gorsetu znaleziona na stronie computer-graphic
Kolejną inspiracją jest, uwielbiana od lat Audrey Hepburn. Nie ma zbyt wielu jej stylizacji z gorsetami. I znowu, jak w poprzednim przypadku są to stylizacje filmowe czy teatralne. Kilka gorsetów Audrey ze strony www.staylace.com
Czy gorsetowa góra sukienki z filmu Sabrina (projekt Givenchy).
I na koniec najbardziej współczesna (tak mi się jakoś chronologicznie
ułożyło) inspirująca gorsetowo i nie tylko postać - Dita von Teese i
kilka jej gorsetowych kreacji.
Pierwsze trzy zdjęcia pochodzą strony ditavonteesefan.net
Który gorset jest Waszym faworytem i kto następny poda swoje gorsetowe inspiracje i fascynacje?
Ostatnie dwa zdjęcie pochodzą z oficjalnej strony Dity