Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

środa, 23 września 2015

Dzyń dzyń po przerwie czyli dygresyjny kogel mogel z zasmażką

Długo mnie nie było, a nieobecność podyktowana była pracą, która zafundowała mi zero życia w życiu i dzięki której należało ukrywać wszelką swą publiczną i wirtualną obecność.
Niestety muszę Was rozczarować - nie pracowałam dla Mossadu. A szkoda. Choć do dziś mam mocne podejrzenia, że służbowy telefon był na podsłuchu. Bywało też śmisznie. Z perspektywy czasu nawet najbardziej stresujące sytuacje mogą wydawać się komiczne. Może kiedyś te  historyje jako koloryt życia "pani z biura" w Holandii wrzucę. Choć nie wiem czy dla polskiej społeczności oderwanej od tutejszych realiów i obcowania z polskim elementem zwanym potocznie pracownikami tymczasowymi będą one zrozumiałe, a tym bardziej zabawne.

W każdym razie czasu na szycie, dzierganie, decoupagowanie czy jakkąkolwiek działalność rozrywkową czy kulturalną nie było.Nie było też czasu na czytanie, zwiedzanie i chodzenie do kina.

Wypranie emocjonalno-czasowe było tak ogromne, że mimo zaglądania na ulubione blogi mało kiedy miałam czas, siłę, ochotę i wenę  komentować cokolwiek. Kiedy zmieniłam pracę płakałam ze szczęścia, że wychodzę do domu o 17, wreszcie mam wolne weekendy, nikt nie budzi mnie w środku nocy telefonami i nie muszę spać z ipadem i telefonem pod poduszką. Przypomnę wam, że nie pracowałam dla Mossadu. A szkoda.


Franek w tym czasie zdążył opuścić klatkę. Choć jedna z kości nadal całkiem się nie zrosła.  Ponad 3 miesiące zamknięcia w klatce i półroczna kuracja skłania mnie do wniosku, że  ostatni wypadek Franka to koniec jej wędrówek poza domem. Zdrowie i bezpieczeństwo miast złotej wolności kociej. Nigdy więcej polowań na ptaki, króliki czy myszy. Cóż... taki lajf. Nie zawsze dostajemy od życia to co chcemy. Też bym wolała pracować u Michaela Korsa niż użerać się z polskim przechlanym elementem.


A tak w ogóle to taki u mnie życiowy misz masz. Bardziej misz niż masz. Rozważania nad usunięciem bloga, bo i tak niewiele się tu dzieje i pewnie niewiele się dziać będzie. Jak już pojawił się czas na szycie, to szycie idzie mi jak krew z nosa. No nie, krew z nosa idzie lepiej.
Nie wychodzą najprostsze rzeczy. Spieprzona prosta, wąska spódnica. Spieprzona spódnica z koła (matematyka, matematyka, krwawa dynamika, angelologia i żal). Szafę z zalegającymi materiałami omijam szerokim łukiem. Chęci nijak przekładają się na możliwości.
Większość samo-uszytków nie nadaje się do noszenia. Jakby szycie było dla spokojnych i cierpliwych. A ja ani spokojna, ani cierpliwa.  Może mi przejdzie. A może nie. Może to tylko depresja. A może Altzheimer. Choroba nie wybiera. Wybierz pickera.

Może rozwiązaniem jest zmiana formuły bloga. Pisanie nie o szyciu, a o życiu... tjaa.... o życiu, o piciu. Proost! Boże chroń Grolscha, żołądkową miętową i Mossad.
Nie wiem jak długo tu będę. Nie wiem jak długo będę. Na razie jestem. Chwilo trwaj.
Może ankietę zrobić? Spadać stąd  czy się przebranżowić? Z uwagi na moją obecną pracę tego nie uczynię. Rzygam ankietami. Ze szczególnym uwzględnieniem tych dla szanownej KE.


Polazłam niedawno do szewca. Dwie pary czerwonych sandałów wymagających wymiany fleków. Szybko, cena prawie jak w Polandii i facet nie krzywił się jakbym mu te high obcasy chciała w tchawicę wepchnąć. Boże chroń Grolscha, żołądkową miętową, Holandię i Mossad.
Ja sobie robiłam zakupy, a buty robiły się. Wracam. Płacę. Wyciągam portfel, czerwony rzecz jasna coby zapłacić za te moje czerwone shoesy, a facet pyta:
- A pani to tak  wszystko czerwone?
No nie, poczucie humoru mam czarne.