Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

wtorek, 28 czerwca 2022

Jak u Chmielewskiej czyli w objęciach Alzheimera

W ramach wyszukiwania lektur poprawiających samopoczucie, nastrój, śmieszących do łez, wzbudzających pozytywne emocje, inteligentnych, ale bez pompy wróciłam do książek Joanny Chmielewskiej.
Powiem tak - to co śmieszyło mnie jako nastolatkę, śmieszy nadal acz niektóre sytuacje przestają być humorem a zaczynają być życiem życiowym. Nie to, że z szafy nagle zaczęły mi trupy wypadać, ale...

Czytaliście może "Wszystko czerwone"? Przemilczę, że przez lata całe w mojej szafie gościły w przewadze czerwone bluzki, sukienki, spódnice, torebki, buty, spinki, kapelusze i inne takie. Kobieta zmienną jest i obecnie idę raczej w fiolety i czernie.
OK... miało być o Chmielewskiej. Ale jak wiecie, ja to panna dygresyjna jestem.

Jedna z głównych postaci wyżej wymienionej książki - Alicja, jest osobą potrafiącą zgubić w domu trzymetrowy karnisz. Rzutka, bystra, acz roztrzepana. Lat temu 30 czytając to dziwiłam się jak też można być tak... zakręconym. Obecnie... zgubienie karnisza wydaje mi się rzeczą wielce prawdopodobną. Może zagubienie kanapy - takiej użytkowanej uznałabym za rzecz lekko zadziwiającą, ale nie dam sobie za to ręki uciąć. 

Jakiś czas temu wybrałam się z Frankiem do weterynarza na kontrolne szczepienia. Pani weterynarz okazała się Polką, więc sobie miło pogawędziłyśmy, kot został zaszczepiony, dostał nowy paszport, bo poprzedni wraz z wszystkimi kocimi dokumentami posiałam gdzieś podczas przeprowadzki. Jak siebie znam, to pudło z dokumentami Franka schowałam tak, żeby było logicznie i prosto je odszukać. Właśnie... Po wizycie w recepcji umówiłam kolejne spotkania, zapłaciłam, grzecznie się pożegnałam i wyszłam.  W połowie drogi na parking poczułam, że jakoś tak mi się dziwnie lekko maszeruje. Lekko... Zapomniałam zabrać kota z weterynaryjnej poczekalni.

Pewnego razu, po przeprowadzce do obecnego domu naszło mnie na zrobienie pierogów. Czasem człowiek cierpi na nadmiar czasu (sic!) i chęć zjedzenia pierogów o znanej mu zawartości, bez ślepego wierzenia w słowo pisane z foliowego opakowania. Zrobiłam farsz, przygotowałam ciasto i postanowiłam wyciągnąć stolnicę. Skubana gdzieś się schowała. Dokonałam retrospekcji przypominając sobie kiedyż to, ach kiedyż używałam jej po raz ostatni. Wyszło mi, że moja pamięć jest wybitnie krótkoterminowa. Niczym wędlina nabyta w polskim sklepie... Przeszukałam szafki, w których stolnica prawa nie miała się zmieścić. Kontynuowałam zabawę w chowanego i przeszukałam schowki i strych. Nie ma. Przeszukałam nawet samochód. Pojechałabym nawet do starego domu, gdyby nie fakt, że sprzedany został i dokumentacja zdjęciowa pokazała mi, że stolnicy też tam nie było.  
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... 

Mam zwyczaj robienia większych zakupów raz w tygodniu, w moim ukochanym Lidlu. Pomniejszych dokonuję we wsiowym super markecie. No dobrze, żaden on super.
Ci co mnie znają wiedzą, że spokojnie mogę robić za anonimową ambasadorkę Lidla - karmię się w Lidlu, ubieram w Lidlu, w sprzęta i inne ustrojstwa techniczne zaopatruję takoż w Lidlu.  Pewnie, że wolę niemieckiego Lidla niż holenderskiego, ale... nie ma co kaprysić. Po jednej z  wizyt w moim ulubionym sklepie, tradycyjnie wróciłam do domu objuczona jak juczny osioł. Wywlokłam z bagażnika łupy - pełne po brzegi dwie bazarowe siaty, worek 5 kilogramów ziemniaków, zgrzewkę wody mineralnej, elegancką torebeczkę papieru toaletowego w niebieskie serduszka, doniczkę rozmiarów słusznych upolowaną okazyjnie, habazia jakowegoś akurat pasującego gabarytami do owej okazyjnej doniczki oraz worek ziemi do kwiatów. 
Wywleczone łupy dowlokłam do domu i zwaliłam pod drzwiami. Jakim cudem zmieściłam to wszystko w bagażniku??? Trochę się zmachałam, a z parkingu do domu raptem 3 metry. Pić!! Zgrzewka wody jest, piwo i wina w siatach, ale przecież elegancka kobieta nie siorbie z butelek. Trzeba do domu wejść po szkło jakoweś. I tu zapewne pomyślicie, że teraz nastąpi punkt kulminacyjny, bo okaże się, że zgubiłam klucze. A figa! Ja się dopiero rozkręcam kochani. Drzwi łatwo bym otworzyła, gdyby nie przeszkadzały mi te dobra uwalone tuż pod progiem. Poprzesuwałam ustrojstwa na tyle, żeby móc wejść do środka. Wciągnęłam zakupy do środka i rozpakowałam. Spożywka do lodówki i szafek, chemia do schowka, kwiatek do doniczki, doniczka do salonu... Nalałam sobie piwa. Zadzwonił telefon. Pogadałam. A potem zrobiło się późno. A potem było rano i trzeba było jechać do pracy... Następnego dnia po powrocie do domu postanowiłam zrobić sobie zapiekankę ziemniaczaną. Przygotowałam warzywka, wyciągnęłam kurze cycki z lodówki, zajrzałam do szafki po ziemniaki... NIE MA. 5 kilo kartofli. Sprawdziłam jeszcze raz. Zajrzałam do lodówki oraz schowka na chemię gospodarczą. Podniosłam nawet kwiatka w doniczce. Wcięło! Sprawdziłam bagażnik. NIC! 
Ommmmm.... Zrobiłam zapiekankę makaronową. 
Dwa dni później wychodząc do pracy znalazłam uciekinierów! Schowały się pod wybetowaną półeczką przy domu. Cóż... robiąc sobie miejsce na otworzenie drzwi niechybnie je tam wcisnęłam i tak oto odwlokły sobie nieco wyrok śmierci przez ugotowanie, po długich torturach skrobania ich żywcem. 

Rekord jednak pobiłam, gdy zgubiłam... uitzendkrachta. Znaczy się pracownika tymczasowego. Ale po kolei. Jakaś parka pojawiła się biurze, odbyłam z nimi rozmowę, a potem mieliśmy jechać razem do klienta, gdzie  powinni wykazać się umiejętnościami technicznymi, czyli  jazdą na wózku widłowym. Polazłam na parking i przyprowadziłam służbowe ferrari. Zatrzymałam się pod biurem. Dziewoja wskoczyła na miejsce z przodu. Usłyszałam klapnięcie drzwi z tyłu i pojechałam. 
Gadamy sobie z dziewczyną. Takie mniej formalne interview cię. Nagle pytam ją o coś, a ona mi na to, że nie pamięta i musi Józia, znaczy się chłopaka zapytać. 
- Kochanie, a pamiętasz, gdzie my.... - padło w momencie, gdy się odwracała - AAAAAAAAAAAAAAA.... A gdzie jest Józio?????!!!! - słyszę nagle wrzask. 
Patrzę w lusterko, skręcam do tyłu głowę i dołączam:
- AAAAAAAAAAAAA gdzie jest Józio???? 
Józia nie ma. Jestem Coperfieldem. Był człowiek. Nie ma człowieka. Zgubiłam ludzia w samochodzie. Zawracam i jadę do biura. W tym czasie dziewoja wydzwania do Józia, który nie odbiera. Wsiąkłam uitzendkrachta. 
Pod biurem na chodniku czeka zdenerwowany Józio.  Dziękujemy Ci święty Antoni! Znalazła się zguba. Nie jestem Coperfieldem. No cóż... Chłopak klapnął drzwiami, ale nie wsiadł, bo dziewoja przesunęła siedzenie na maksa to tyłu i biedak nie miał jak wejść. A że pewnie bał  się powiedzieć, że za dużo miejsca zajmuje (kto by się nie bał tego babie powiedzieć?!) postanowił cichaczem obejść samochód i wsiąść z drugiej strony. Ja usłyszałam klapnięcie drzwiami i nie sprawdzając listy obecności odjechałam. 
W gruncie rzeczy... śmiesznie. 

To co, kto mnie przebije?





4 komentarze:

  1. Zajebiście napisane, jak u Chmielewskiej 😉
    Ostatnio było głośno o matce, która zapomniała odstawić dziecko z auta do żłobka i niestety zorientowała się po całym dniu upałów. Niestety, skończyło się tragedią. Przepraszam, za tak makabryczny przykład...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Dziecka z wózkiem, dziecka bez wózka ani samochodu jeszcze nie zgubiłam. Ale czasem potrafię się sprężyć :)

      Usuń
  2. No masz Ty przygody, masz :-D
    A "Wszystko czerwone" to wciąż jedna z moich ulubionych książek Chmielewskiej!

    OdpowiedzUsuń