Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

środa, 6 lutego 2013

From Holland with love - pyry z długopisem

Tym postem chcę rozpocząć cykl holenderskich historyjek. A jakże... z życia żywcem wziętych. Będzie śmieszno, smutno, czasem straszno. Jak w życiu. Część opowieści była na wcześniejszym blogu, więc tu nastąpi ich reaktywacja.



Przyjeżdżamy tu z różnych powodów, mamy różne motywacje, różne plany i marzenia, gnają nas tu różne wiatry. Nie zawsze mamy do końca wpływ na to gdzie pracujemy, gdzie i z kim mieszkamy.Ot, uroki emigracji. Czasem poznajemy wartościowych ludzi, zawieramy przyjaźnie, które przetrzymują próby czasu i pomagają przetrwać trudny okres rozłąki z rodziną, znajomymi, krajem... Nooo, z krajem to przesadziłam. Jakoś za tym najmniej się tęskni, chyba, że chleb ze smalcem i ogórek kiszony uznać za skondensowaną kwintesencję Polski ;-) Jak napisał Łysiak "Polska jest jak obraz impresjonisty - najlepiej podziwiać go z daleka". Święte słowa. Święte słowa.
Mnie do tej pory jakoś się udawało. Z pracą bywało różnie. Ale to już inna bajka. Jednak jeśli chodzi o moich współlokatorów i "towarzyszy niedoli"  nie mogę narzekać. Ale.. no właśnie...
Wyciągam nogi, przeciągam się leniwie, wystawiam twarz do słonka. Chwytam  chwilę i słoneczne promienie podczas długiej przerwy w pracy. Holendrzy mieszkający niedaleko pomknęli do domów na swych skrzypiących rowerach, reszta posila się w kantynie, a my, trójka Polaków  urzędujemy na ławeczce przed budynkiem. Kocham to miejsce. Ja, pani magister polonistyki dopiero tutaj, wykonując proste, prymitywne wręcz i mało ambitne czynności, składając jakieś kartoniki, tnąc papier na drobne farfocle, przepakowując różne produkty, dopiero tu czuję się doceniona, traktowana normalnie i godnie. No tak, ale to też inna bajka. Tak, to na prawdę bajka...
Wygrzewam się jak salamandra. Tu ciągle jest słońce! To takie mało holenderskie miejsce. Nie pada, nie wieje, nie ma chmur... ciągle jest słońce. Magia. Roztapiam w tym słońcu wszystkie zmartwienia i problemy. Wyciągam dłonie, odwracam je i przechwytuję  energię słoneczną. Kiedyś się przyda. W końcu... Nic nie trwa wiecznie. Nawet ta pogoda kiedyś się skończy. Ale teraz... Chwilo trwaj...
Ze słonecznego błogostanu wyrywa mnie głos Zdziśka:
- Kuuuuuurwa... nie, tak dłużej nie może być. Idem dzisiaj do Roberta niech mnie przeniesie na inne mieszkanie, albo lepiej tego gówniarza niech przeniesie. Mówiłem, że ma pozmywać wczoraj talerze. Rano wstaje, a tu nadal stoją brudne. Ale to nic. Ty wiesz, że on gąbką do naczyń buty czyści?
- Nooo - mówiłeś - odzywam się niepotrzebnie.
- No kto to kurwa widział gąbką do naczyń buty czyścić. Brudas pierdolony. Skąd to się kurwa bierze???!!!! Fleja... Ale to nic. Wczoraj mi znowu kawy ubyło. I cukru chyba też. Nieee, no normalnie idę do Roberta i niech go gdzieś przeniesie na inne mieszkanie. Ale to nic. Wczoraj normalnie przyszłem do domu po robocie i cały wieczór siedziałem i numerowałem kartofle.
- Co robiłeś?? - otwieram oczy przerywając słoneczną kąpiel - cholera, chyba mi za bardzo przygrzało.
- Numerowałem kartofle. Długopisem. Żeby nie podbierał... Czterdzieści cztery wyszło..
"A imię jego czterdzieści i cztery" przemyka mi przez głowę. Spokojnie, tylko spokojnie.
- Wiesz co? Ja chyba nie kumam... Ale po co?
- No jak po co? Jak po co? Normalnie... Żeby wiedzieć. Teraz wiem ile mam ziemniaków i bende wiedział czy mi ich kto nie rusza.
Powoli do mnie dociera. "Przed oczyma duszy" widzę Zdzicha pracowicie rysującego cyferki na ziemniakach. Czterdziestu czterech... Sporo wysiłku musiało go kosztować żeby do tylu doliczyć.
- A teraz będziesz je co wieczór pewnie przeliczał? - pomysł wydaje się absurdalny, ale co mi tam, kto pyta nie błądzi.
- Noo a jak? Co żeś myślała? A jak inaczej bende wiedział czy mi ich kto nie kradnie?
I znowu widzę Zdzicha jak co wieczór pracowicie przelicza kartofle. Nie mogę się powstrzymać. Łzy ciekną mi po policzkach ze śmiechu. Holendrzy na rowerach przyglądają mi się ze zdziwieniem i pytają czy coś mi się stało. Mi???? Jak mam im wytłumaczyć przezorność mojego kolegi? Jak to opowiedzieć? Jak na Boga mam to przetłumaczyć na angielski?? Do końca dnia co sobie przypominam Zdzisiową opowieść dostaję kolejnego ataku śmiechu.  Na kolejnej przerwie powracam do jego frapującej opowiastki. Przyznaję, urzekła mnie jego historia :)
- Zdzisiek, a nie myślałeś, żeby te kartofle olejną potraktować? Długopis może zejść - rzucam od niechcenia. Czekam na reakcję mojego kreatywnego kolegi z pracy. Spodziewam się, że się obruszy i zaprotestuje.
- Na to żem nie wpadł. Tyyy to masz jednak łeb! Co magister to magister. Eeeee,  a może zostało trochu farby jak żeśmy płot w robocie malowali?
Na myśl, że przyjdzie mu do głowy, żebym poszła do Ciastka i tłumaczyła mu po co Zdzisiowi farba od płotu daję nogę pod byle pretekstem...

Przyjemnego obieranie kartofli Państwu życzę. Tylko proszę ich nie liczyć przed konsumpcją ;-)


3 komentarze:

  1. :-D Dzięki za trochę śmiechu!

    OdpowiedzUsuń
  2. nie wiem tylko czy lepiej będą smakowały z farbą olejną czy z farbą drukarską ale na pewną będą pyszne

    OdpowiedzUsuń